Kręci się Klopsztanga

Nie wszystkim podoba się tytuł polskiego najazdu na Nadrenię-Westfalię (który jest rewanżem za zeszłoroczny najazd NRW na Polskę – Tam-Tam). Klopsztanga miała być słowem łączącym Polskę i Niemcy, ale jest słowem nie polskim, lecz śląskim. Jest symbolem spotkań przy trzepaku, ale średnio tu pasuje. Jednak już jest, więc niech będzie.

Program powstawał przy udziale Sekretariatu Kultury NRW, Instytutu Polskiego w Düsseldorfie oraz Instytutu Adama Mickiewicza – ponoć w ścisłej kooperacji, i to głównie Niemcy wybierali. Chodziło o to, by przyciągnąć jak najwięcej młodej publiczności, co jest dobrą taktyką i zobaczymy, czy skuteczną. Bo tu odbiorcami kultury jest jednak podobno głównie pokolenie starsze. Organizatorzy Tam-Tamu byli zaskoczeni i zachwyceni młodą publicznością w Polsce i też im się coś takiego marzy.

Na razie najlepsze wrażenie robią na nas wystawy. Pokazywana kiedyś w krakowskim Bunkrze Sztuki (przeszła bez echa niestety, bo reklamowano ją, że to wystawa dla dzieci, a, jak wiadomo, to żadna reklama; nawet pozytywna recenzja, jak widać, została opatrzona głupim tytułem) ekspozycja Podążaj za Białym Królikiem jest skierowana wprost do małego widza, a dzieciaki rzeczywiście są zachwycone. Ale w kraju takim jak Niemcy, gdzie jest multikulti, pewne rzeczy stwarzają problemy… Np. jeśli artystka zawiesza nad konterfektem kraksy samochodowej podobiznę „pana Bozi”, to muzułmańskim dzieciom nie wolno czegoś takiego oglądać, bo w ich religii zabroniony jest wizerunek boski – podobnie w przypadku religii żydowskiej.

W Dortmundzie, gdzie pokazana jest ta wystawa, są jeszcze dwie polskie: Czas na obuwie sportowe grupy artystów młodego pokolenia w Künstlerhaus oraz Demokracje Artura Żmijewskiego, w jednej sali na 25 ekranach odtwarzane jednocześnie filmy z rozmaitych demonstracji w różnych krajach, w tym większość w Polsce. O każdej z tych wystaw przedstawiciele muzeów wypowiadali się z entuzjazmem.

Podobnie panie ze Schmela Haus w  Düsseldorfie zachwycone są pokazywaną u nich właśnie ekspozycją dwóch artystów z Poznania – Wojciecha Bąkowskiego i Piotra Bosackiego. Szczególnie filmy animowane Bosackiego, które można oglądać słuchając jego głosu ze słuchawek, są znakomite – przewrotne i dowcipne, ale z nutą – powiedziałabym nawet – mistycyzmu.

Dzień zwieńczyło obejrzenie spektaklu Ten Chi Piny Bausch. Właśnie w drodze powrotnej zastanawiałyśmy się, czy długo jeszcze będzie trwała galwanizacja zespołu przez Pinę – już jej nie ma, a wciąż porusza nimi jak marionetkami, wciąż są od niej uzależnieni, dużo grają w kraju i za granicą – jak widać, publiczność wciąż ich chce (dzisiejszy spektakl zakończył się trwającą kilka minut owacją na stojąco). To prawda, żal byłoby odesłać coś tak fantastycznego na łono historii, ale prędzej czy później taki moment będzie musiał przyjść.

Ten Chi nie był może najlepszym spektaklem Piny, jest przynajmniej o pół godziny za długi i jest ciągiem surrealistycznych i lirycznych skeczy, część z nich z japońskością w roli głównej. Z jednej strony w pewnym momencie wydaje się, że jest ich już za dużo, z drugiej – patrzenie na niesamowitą wirtuozerię tancerzy jest fascynujące. Nie ma takiej mistrzyni jak Pina i już pewnie nie będzie. Póki więc oni mają jeszcze ten zew we krwi, niech tańczą. Ja cieszę się ogromnie, że raz jeszcze spotkałam się na żywo z jej sztuką, choć już niestety bez niej.

A oto foty z minionego dnia.