Muzycy w przepisy wplątani

Ogromnie ciekawe opowieści słyszeliśmy dziś w Szczecinie z różnych miejsc wspólnej Europy, bliższych i dalszych. Niektóre bardzo zaskakujące. A niektóre wręcz szokujące – jednym z takich było zdanie wypowiedziane przez Zenona Butkiewicza, dyrektora Departamentu Narodowych Instytucji Kultury MKiDN. Otóż powiedział on, że wedle polskiego prawa, wyrażającego się w nowej ustawie o prowadzeniu działalności kulturalnej, nie ma takiego zwierza jak dyrektor artystyczny. Dyrektorem jest naczelny, kropka. Może mieć zastępcę do spraw artystycznych. I dziwić się tu idiotyzmom z konkursami, o których pisałam tutaj.

Jakże inaczej jest w Niemczech, gdzie stanowiska dyrektora-menedżera i dyrektora artystycznego są równoważne, a jeden nie może podjąć decyzji bez drugiego – wszystko jest wypracowywane w zgodzie i kompromisie. Ale to Niemcy są potęgą kulturową. Bo u nich ceni się profesjonalizm, u nas nie. Nasze władze uważają, że grupy zawodowe to grupy interesów, które należy zwalczać.

Ale mówiąc o systemie, to niemiecki jest nam jakoś tam bliższy – w orkiestrach pracuje się na etatach. Zdaje się egzaminy, przechodzi okres próbny i już ma się święty spokój. To by u nas lubili, a nie tak, jak jest u bratanków-Węgrów, gdzie co prawda też po paru miesiącach próby (oczywiście wcześniej jest przesłuchanie – jak u Amerykanów, muzyk jest schowany za kotarą) można zostać zatrudnionym na umowę długoterminową, ale potem co roku podlega się kwalifikacji dodatkowej, by zostać sklasyfikowanym w jednej z czterych kategorii: doskonały, dobry, dostateczny, niedostateczny. Oczywiste, że doskonały zarabia dodatkowo, ale nie ma zmiłuj – i on może się przecież opuścić. Nasze mądrale by tego nie zniosły.

Ale już zupełnie nie zniosłyby systemu brytyjskiego. Tam jest wolny rynek bez litości. Muzycy w większości nie pracują na etatach (jest kilka orkiestr-wyjątków, w tym radiowe), tylko są wolnymi strzelcami i pracują od projektu do projektu. Bywa więc, że ta sama orkiestra ma za każdym razem inny skład. Na kilkanaście dni przed koncertem muzycy dostają nutki juz z uwagami dyrygenta. Muszą się nauczyć na blachę, bo najczęściej jest tylko jedna próba w przeddzień koncertu. Nie ma to tamto, jak u nas, gdy na próbie odbywa się pierwsze czytanie, a na kolejnych jest nielepiej. Efekty niestety słychać. (Tu muszę dodać, że system brytyjski już funkcjonuje w Polsce w jednej dziedzinie – muzyki dawnej.)

Niezależnie już od spraw organizacyjnych, nieistnienie dyrektora artystycznego instytucji bądź co bądź artystycznej nie jest jedynym idiotyzmem w przepisach jej dotyczących. Instytucja np. nie może się zwrócić o grant do władz, także samorządowych, niekoniecznie zresztą do tych, którym podlega. Właśnie opowiedziano mi przypadek, w którym pewna orkiestra chciała nagrać płytę, ale nie mogła zwrócić się o wsparcie do władz – i co zrobiła? Zwróciła się do zaprzyjaźnionego księdza proboszcza, żeby on się do nich zwrócił w jej imieniu. On to chętnie zrobił, nazwa parafii będzie więc umieszczona na płycie, choć wykonywany repertuar bynajmniej nie jest religijny…