Shakti znaczy moc

Moc była z nami dzisiejszego wieczoru – można powiedzieć, że mieliśmy do czynienia z wydarzeniem historycznym: przypomnieniem legendy z lat 70., jednego z pierwszych przykładów prawdziwego fusion, zainicjowanego przez Johna McLaughlina i Zakira Hussaina.

Tylko gitarzysta i tablista pozostali z pierwotnego składu zespołu. McLaughlin, przywiązany do idei, pod koniec lat 90. reaktywował ją po raz pierwszy pod nazwą Remember Shakti; zespół nagrał wtedy kilka płyt i wówczas właśnie pojawiali się stopniowo wszyscy obecni jej członkowie. Minęło kolejnych kilkanaście lat – i znów muzycy zeszli się (również pod tą ostatnią nazwą) i grają tak, jakby grali razem cały czas, tak fantastyczne jest ich porozumienie. Obecnym tournee McLaughlin i Hussain święcą jubileusz czterdziestolecia swojej przyjaźni. Grają na nim zarówno utwory z lat 70., jak i rzeczy całkiem nowe.

Dlaczego to jest prawdziwe fusion? Obie strony znają doskonale wzajemnie swoją muzykę, hinduska większość zespołu – euroamerykańską, McLaughlin – hinduską. I oczywiście są tu elementy jednego i drugiego, ale nie jest to do końca ani jedno, ani drugie. A energii jest tu tyle, że daj Boże młodym.

Bo, co tu dużo gadać, głównych muzyków zespołu można nazwać oldboyami. Trudno uwierzyć: McLaughlin ma już 71 lat. Wygląda znakomicie, wciąż jest przystojny, tylko całkiem już siwy. Ale w formie jest wspaniałej. Hussain jest o dekadę młodszy, ma 62 lata, ale to, co pokazał na tablach, wymaga kondycji młodzika. Pozostali muzycy zespołu są o jeszcze kilkanaście lat młodsi i każdy z nich również reprezentuje poziom po prostu wybitny: Shankar Mahadevan, obdarzony mocnym głosem, U. Shrinivas grający po wirtuozowsku na mandolinie oraz V. Selvaganesh ze swoimi instrumentami perkusyjnymi o nazwach: kanjira, ghatam i mridanga.

Tego wszystkiego po prostu nie da się opowiedzieć. Można słuchać – jest trochę na YouTube. Ale każdy z koncertów jest inny.

Może trochę szkoda, że przy tym koncercie znikł praktycznie poprzedni, na którym wystąpiło trio Fly, prezentując materiał z płyty Year of the Snake, wydanej przez ECM. Dziwna to muzyka, jednym się podobała, innym nie – mnie nie podobał się zwłaszcza dość chaotyczny perkusista Jeff Ballard. Saksofonista Mark Turner jest znakomity, bardzo precyzyjny, ale przy tym chłodny. Dobry też jest kontrabasista Larry Grenadier, ale był źle nagłośniony. Całość była dla mnie trochę „dziurawa”: w górze dźwięki saksofonu, w dole perkusja i kontrabas, a pośrodku czegoś mi było brak.