Więcej Czajkowskiego (Andrzeja)

I za nami polska premiera Kupca weneckiego. Wspaniała muzyka – to trzeba znów powiedzieć. Inscenizacja problematyczna, a w stosunku do premiery bregenckiej również pod względem obsadowym. Ale Keith Warner zrobił jedną ładną rzecz: na zakończenie, podczas ukłonów, przyniósł zza kulis ustawione na sztalugach wielkie zdjęcie kompozytora.

Problematyczność obsadowa polegała przede wszystkim na tym, że w roli Shylocka wystąpił… Afroamerykanin, Lester Lynch. Zachodził tu pewien dysonans sytuacyjny. Artysta w zalinkowanej wczoraj tu audycji z radiowej Dwójki powiedział, że rozumie Shylocka, ponieważ wie, co to wykluczenie. Ale to było wykluczenie zupełnie na czymś innym polegające! To amerykańskie – na pewno bardziej upokarzające. Żydzi nigdy nie byli niewolnikami, byli osobną grupą, nie dopuszczaną przez wieki do centrów miast, nie dopuszczaną także do większości zawodów. To przecież chrześcijanie sami sprawili, że jednymi z zawodów dopuszczalnych dla Żydów były te związane z pieniędzmi – a potem na nich zwalali wszystkie pretensje w tej dziedzinie. I to jest również widoczne w sztuce Szekspira. Afroamerykanie przeciwnie – tą właśnie dziedziną się nie zajmowali. Pominąwszy ów dysonans (chyba dla dopasowania Jessica – Marisol Montalvo, ładnie zresztą śpiewająca – była Mulatką), głosowo Lynch był momentami niezły, ale też chwilami cienki. W wersji bregenckiej akurat Shylock był świetny, więc szkoda, że nie udało się go sprowadzić.

Większość zresztą śpiewaków była inna – z tamtej obsady powtórzył się tylko świetny Bassanio – Charles Workman (warszawska publiczność poznała go również jako znakomitego Eryka w „taplającym się Holendrze”), niezła Nerissa – Verena Gunz oraz Jason Bridges – Lorenzo.

Antonio, kontratenor, i w tym spektaklu nie był mocną postacią – z początku wręcz nie było go słychać. A śpiewał tym razem Christopher Robson. Bardzo mi się za to podobała Portia – Sarah Castle. Polakom jak zwykle przypadło parę niewielkich ról – króciutko błysnęła Katarzyna Trylnik (Chłopiec), trochę dłużej Dariusz Machej (Książę Wenecji). Spektakl prowadził Lionel Friend, ten sam, co dyrygował nową wersją Diabłów z Loudun Pendereckiego (także w reżyserii Warnera); ciekawe, że znał Czajkowskiego osobiście. Ale dyrygent bregencki również był lepszy.

Dość porównań – najważniejsza jest muzyka. A ta robi za każdym razem większe wrażenie. Jest bardzo trudna wykonawczo, a i w słuchaniu niektórym sprawiała problemy – w przerwie trochę osób wyszło (ale ogólnie frekwencja dopisała nawet na najwyższych balkonach). Mnie się słuchało jej chyba jeszcze lepiej, objawiały się nowe konteksty – np. w cudownym epilogu, w owym księżycowym epizodzie, usłyszałam pewne echa Szymanowskiego, co zresztą wydaje się całkowicie naturalne, ale zaskakuje. Bo skojarzenia np. z Bergiem – i tu rzucić można jeszcze kilkoma nazwiskami, głównie z kręgu ekspresjonizmu i ogólnie entartete Musik – są oczywiste.

Tym razem słuchanie Czajkowskiego orkiestrowego sprawiło, że trochę innym okiem spojrzałam na np. Inwencje fortepianowe. W przeddzień premiery odbyło się w Salach Redutowych Preludium premierowe, w ramach którego Sonatę na klarnet i fortepian op. 1 grał Julian Paprocki z Maciejem Grzybowskim, potem sam Grzybowski wykonał właśnie Inwencje, by na koniec zagrać Siedem sonetów Szekspira z cudownie śpiewającą Urszulą Kryger. Teraz, słuchając opery, zdarzało mi się słyszeć w niej fragmenty podobne do utworów kameralnych, które jednak w innej instrumentacji miały inny nastrój, inną wymowę – co rzucało z kolei inne światło na tamte utwory. Np. trochę się zdziwiłam, gdy przeczytałam w ciekawym omówieniu Marcina Gmysa, że ostatnia Inwencja, poświęcona Michaelowi Riddallowi, partnerowi Czajkowskiego przez kilka lat (jemu też zadedykowana jest Sonata klarnetowa, a Sonety były pisane z myślą o nim), stanowi „wspaniały pomnik wielkiego uczucia, które wiązało Andrzeja z Michaelem”. Na mnie ta Inwencja zawsze wywierała wrażenie czegoś ogromnie smutnego, wręcz tragicznego, taki krajobraz po totalnej burzy. A w operze całkiem podobna muzyka na innych instrumentach brzmi zupełnie inaczej, całkiem lirycznie, i jak najbardziej ją z uczuciami można połączyć. Z pewnością jednak te uczucia, i w operze, i w życiu, nie były łatwe.

Jeszcze trzy spektakle. A potem kiedy Kupiec wróci – nie wiem. W każdym razie zaistniał wreszcie w ojczyźnie kompozytora, i niech istnieje.