Czeski sen o Monteverdim
W ramach projektu Czech Dreams zaśpiewała w Warszawie Magdalena Kožená z zespołem La Cetra pod dyrekcją Andrei Marcona. Zespół międzynarodowy (okolice Scholi Cantorum Basiliensis), dyrygent i repertuar włoski, jedynym czeskim elementem była śpiewaczka.
Parę lat temu w Krakowie wystąpiła przynajmniej z Collegium 1704, choć także pod dyrekcją Marcona. A jeszcze kilka miesięcy wcześniej śpiewała w Warszawie. Dużo zmieniło się od tej pory. Po drodze próbowała różnych rzeczy, m.in. roli Carmen (bez powodzenia). Ponadto w czerwcu urodziła córeczkę (mają już z Rattlem dwóch synków). Może dlatego jej głos się zmienił i kiedy czytam jego opisy w poprzednich własnych wpisach, mam wrażenie, że to o innej osobie.
Głos ogólnie się jej przyciemnił, bardziej teraz słyszalne są doły (o których pisałam wcześniej, że w ogóle ich nie słychać), ale jest jakieś dziwne wrażenie, jakby śpiewała falsetem – coś się w tym zrobiło nienaturalnego. Barwa momentami wciąż ładna i mocna, ale ekspresja trochę histeryczna. Już nie było rozrywkowo, tylko nader poważnie i ponuro, nie tylko w rzeczywiście oddających tragedię obu ariach Oktawii z Koronacji Poppei, czy też dramatycznym Combattimento, ale nawet w lekkich madrygalikach ze Scherzi musicali: Quel sguardo sdegnosetto, Si dolce e’l tormento i Damigella, tutta bella. Zwłaszcza ten drugi sprawiał wrażenie, jakby solistka brała tę w gruncie rzeczy rozrywkową piosenkę zbyt poważnie i tragicznie – zresztą zawsze miała do tego skłonność (jak można zobaczyć w linku w jednym z moich poprzednich wpisów…). Za to zespół grał z luzem godnym L’Arpeggiaty… Na bis był Tarquinio Merula i, oczywiście, Haendel: Lascia ch’io piango.
Kožená nie śpiewała już boso; dzisiejsza jej suknia jednak również była w stylu jakby plażowym, na ramiączkach i w kwiatki. No i wciąż, chyba od czasu owej nieudanej Carmen, jest ruda. Jakoś to nie bardzo do niej pasuje – podobnie jak Carmen. Ale to jakby mniej istotne. Istotne, że niektórzy znajomi wyszli znużeni („wszystko śpiewa tak samo” – skomentowała zdegustowana koleżanka), ale też były i owacje – to trzeba uczciwie powiedzieć. No i miło się słuchało wykonań samego ośmioosobowego (licząc Marcona) zespołu w utworach Marca Uccelliniego, Meruli, Daria Castello i Biagia Mariniego.
Komentarze
Pobutka.
Dzień dobry 🙂
Ruszam w drogę nach Posen 🙂
Gluckliche fahrt
W Poznaniu byłem niedawno. Czy PK doczeka tam Św. Marcina?
Magdalena Kožená przerzuciła się z Bizeta na Monteverdiego, można by powiedzieć, że z Verdiego na Monteverdiego. Pamietam stary dowcip: „Jaka jest różnica pomiędzy Verdim a Monteverdim”. „Taka sama, jak między Offenbachem a Bachem”. Może dla Verdiego trochę krzywdzące, a może w ogóle coś pokręciłem.
Na sw. Marcina juz wlasnie bede wyjezdzac.
Poprzednim razem pobylam sobie caly dzien w Poznaniu, cieszac sie sympatycznym swietem. Niestety pochod sw. Marcina dopiero w tym roku o 13, a ja mam w domu robote, tym bardziej, ze 13 11. jade do Bielska 🙂
Już kiedyś to przerabialiśmy i na koniec chyba Gostek doszedł do wniosku, że ten Monte to był Zuma. 🙂
Planowo nie byłem na koncercie, bo dokładnie tego się spodziewałem, co Pani Kierowniczka napisała i żal się zrobiło środków. Nie chcę oglądać faz schyłkowych u śpiewaczek, tak jak nie chciałem lamentacji w sali przypominającej akustyką i kubaturą lotnisko. W niedzielę jest za to fajny koncert, w sali kameralnej, chłopaki mają jeszcze sporo czasu do fazy schyłkowej. 😎
A srodki byly niebagatelne, najtanszy bilet 90 zl. Ale to i tak taniej niz trzy lata temu w Krakowie 😈
A moja koleżanka zawsze powtarza, że Kożena jest, jak dla niej, super zdolną chórzystką, ale solistką niekończenie. Ja wyraźnego stanowiska nie zajmę, ale zawsze nie za bardzo rozumiałem szumu wokół niej i swego czasu niesamowicie agresywnej promocji przez DG. A w Carmen była po prostu okropna, w londyńskim „Kopciuszku” kiedyś zresztą też 🙁
Ale zaraz, bo chyba czegoś nie złapałem. Il Combattimento to ona sama zaśpiewała? Zanim powiem, że to chyba jakieś jaja, wolałbym się upewnić. 😯
Robicie sobie jaja z artystki. Będzie jej przykro, gdy przeczyta. Nie byłem, nie słuchałem, ale gdybym słuchał i nie byłbym zadowolony, wyrażałbym się oględnie. Okres schyłkowy to maximum obelg, na jakie bym się zdobył. Ale gdybym kupił bilet nie ten najtańszy, kto wie, co bym napisał.
A ja tam jestem Koženą od dawna i nieustająco zachwycony (przyznaję jednak, że nie znam jej farbowanej Carmeny, która zapewne mogłaby owe zachwyty nieco ochłodzić). Zaczęło się jeszcze w latach 90. – od płyty Bachowskiej; na żywo widziałem ją wszakże dopiero trzeci raz, włączając występ w Mszy h-moll pod dyrekcją Kinga. Podoba mi się barwa tego głosu (i dawniej, i obecnie); ekspresja, w całym swym bogactwie i zróżnicowaniu, podkreślanym także mimiką, znakomicie pasowała mi do Monteverdiego; piękne, porywające śpiewanie! Z mego – pierwszorzędnego, by tak rzec – miejsca nie odniosłem też wrażenia falsetowości; przeciwnie, głos artystki od zawsze wydaje mi się wyjątkowo naturalny – i wczorajszy występ tylko to potwierdził. Zespół, jak się oczywiście można było spodziewać, również stanął na wysokości zadania. Wyszedłem zatem ufetowany wykonawczą maestrią – i bynajmniej nie znużony. Po tym co usłyszałem doprawdy trudno mówić o jakimkolwiek zmęczeniu materiału głosowego, a tym bardziej schyłku kariery. Czy M.K. zawsze właściwie dobiera repertuar, to już insza inszość… W każdym razie z tej klasy śpiewaniem (w odpowiednim repertuarze) stanowczo chciałoby się mieć częstszy kontakt – nie tylko z płyt.
A jaka jest różnica miedzy Weinbergiem a Bergiem? 🙂
I tez nadal lubię Kozena. A nawet chętnie doczekam fazy schyłkowej. Jedno z moich ulubionych nagrań archiwalnych na starym filmie to pani Tetrazzini dobrze wiekowa, mocna okrągła i wielkim futrze siedząca przy wczesnym modelu meblowego radioodbiornika, z której po paru taktach dziwnych emisji przebija sie głos wielkiej jasności siły i słodyczy. Piękny. Jest coś takiego w ludzkim głosie, szczególnie schyłkowym. Choc nie tylko. Bardzo lubie np nagranie Paradowskiego z Lucia Silli z wysilonym portamento i ocierająca sie o ściany tessitura które właśnie nadaje tej arii nigdzie indziej nie słyszany aspekt, by nie powiedzieć glebie. Ach Luciu wróć…! 🙂
Pozdrowienia już z Poznania 🙂
Wielki Wódz przesadził, 41 lat to jeszcze nie faza schyłkowa. Tak, sama śpiewała Combattimento – też się z początku zdziwiłam, ale trudno 😈
Pamiętam ją jako młodziutką studentkę śp. Akademii Mozartowskiej w latach 90. pod Pragą. Była świetna i bardzo ekspresyjna, a śpiewała… muzykę XX wieku.
Potem był Bach, wówczas całkiem sympatyczny, pamiętacie może taki klip, gdzie ona gra panią Bachową. I w ogóle to śpiewaczka, która jest – no, może nie chórzystką, jak mówi koleżanka Roberta, ale oratoryjną, i na tym mogła właściwie poprzestać. Ale wydała się za mąż za figurę, więc sięgnęła wyżej – może nie z jakiejś pychy (pamiętam ją jako miłą i skromną dziewczynę), ale z powodu możliwości. Efekt jest, jaki jest.
Dla ścichapęka:
https://www.youtube.com/watch?v=YGAWjFO6xuw
Może mu się spodoba 🙂
Paradowski byłby cudny, tylko niestety głos mu leciał w górę… 🙁
Fazy schyłkowe bywają różne. Np. w przypadku wspominanej tu niedawno Teresy Berganzy, czy też Victorii de Los Angeles czy Christy Ludwig – wszystkie te panie miałam możność podziwiać w fazie schyłkowej i jakaż to była klasa i kultura śpiewania! Kudy młodym do takiej maestrii.
Warszawski niedzielny koncert ja będę miała w poniedziałek. Dziś za to w Warszawie jest koncert, który tu będzie jutro. A w Poznaniu coś, czego w Warszawie nie będzie. I tak dalej. 🙂
Uściski dla ściachapęka i nie wyłącznie dlatego, że słyszeliśmy MK na tym samym koncercie (msz h-moll) [dla mnie zaczęło się wtedy inne ‚szaleństwo’ – Carolyn Sampson mianowicie]. Podpisuję się pod każdym ścichapęka zdaniem. I furda akustyka, furda (skandaliczne!) ceny biletów i puste miejsca na sali – dla samej choćby, śpiewanej na bis, „Folle e ben” Meruli warto było. Ale to był tylko bis!
Przyjemność czysta słuchać – a co dopiero patrzeć na takie muzykowanie!
Najnowsze wydanie miesiecznika GRAMOPHONE poswieca az 3 strony sylwetce Andrzeja Panufnika.
Pani Kierowniczko, wyżej pozwoliłem sobie trochę się poniezgadzać – może też przy okazji celem zweryfikowania (wygłoszonej ostatnio, nie pamiętam już przez kogo…) jakże błyskotliwej tezy, że z PK trzeba się tu zgadzać zawsze i w całej rozciągłości, pod groźbą dolegliwych kar i ostracyzmów wszelkiej maści. Jak widać, żyję…
Czy pani Rattleova jest TĄ postacią, o którą chodzi w TEJ operze – raczej nie ryzykowałbym sporu, ale nawet w zalinkowanych fragmentach jest w owym głosie to COŚ, co nie pozostawia mnie obojętnym. Choć najzupełniej się zgadzam, że artystka powinna jednak skupiać się na tym, co wychodzi jej najlepiej – niezależnie od tego, czym w danej chwili dyryguje sławny małżonek.
A cen biletów na MK nawet nie chce mi się już komentować – zwłaszcza że szczęśliwie przestałem być jedynym, który dostrzega ten problem.
Przypomnę na koniec – Tata Guta (dziękuję za wsparcie) zapewne to wie – że wspomniana Carolyn Sampson też parę lat temu urodziła potomka, co i w jej wypadku nie pozostało bez wpływu na głos.
Pamietam, jak Jadwiga Rappe wygrala konkurs bachowski w Lipsku bedac w bardzo zaawansowanej ciazy. A jak urodzila tego potomka, na pytanie, jak to poszlo, odpowiadala: Spiewajaco! Popracowalam przepona…
Nie musze dodawac, ze ani ta ciaza, ani druga nie miala wplywu na jej glos. Ale z altami jest troche inaczej.
Z racji okoliczność, iż również miałam okazję być na tym koncercie, pozwolę sobie na kilka słów na jego temat. Usłyszeliśmy i zobaczyliśmy – piękną, dojrzałą, spełnioną kobietę, która mnie osobiście w Il Combattimento porwała do gwiazd. Taki też był głos Kozeny głęboki, dojrzały. Mimo że mam w domu niemal wszystkie jej płyty to dopiero po wczorajszym wieczorze dostrzegłam w niej to czego nie potrafiłam dostrzec i dosłyszeć wcześniej. Kobiecość – w pełnym wymiarze – wrażliwości, głębi, spełnienia, upływającego czasu, doświadczeń, delikatności, doskonałości i rys na niej. Taki był też ten koncert, pełen odcieni i niejednoznaczny, ale w całokształcie swojej wymowy – bardzo dobry.
Nie miałam tak doskonałego, pierwszorzędowego miejsca jak Ścichapęk, ale z mojego miejsca w rzędzie szóstym też doskonale widziałam, że w przypadku Pani M.K. – nic się jeszcze nie kończy, a dopiero przeszło w pełnię.
Pozdrawiam wszystkich słuchaczy i widzów wczorajszego koncertu.
Alty sa jak wino- im starsze tym lepsze 😉
Ariadna100 – witam. To swietnie, ze MK rowniez kogos porwala do gwiazd 🙂 Tez nie uwazam, ze ona sie konczy. Jednak odnosze wrazenie, ze ekspresje ma zbyt jednostajna. Nie mozna tak samo spiewac lekkiego madrygalu o milosci i wstrzasajacego pozegnania Oktawii z ojczyzna. Ona bardziej byla przekonujaca wlasnie jako Oktawia.
Dlatego też napisałam, że koncert był niejednoznaczny i bardzo dobry, a nie świetny. Mnie osobiście bardziej jednak podobała się druga połowa i bisy. Sukienka MK nie pasowała mi do wstrząsającego dramatyzmu Oktawii. 🙂
Ale faktycznie w kuluarach opinie słyszałam rozbieżne. Aczkolwiek panie w moich okolicach łzę otarły dopiero na Lascia ch’io piango to ja miałam chwilę duchowego resetu na Il Combattimento. Co do ekspresji Kozeny trudno mi powiedzieć cokolwiek o jej występach na żywo, bo ten był pierwszym który widziałam i słyszałam. W nagraniach studyjnych raczej nie jest mistrzynią urozmaiconej interpretacji, przynajmniej w tych które są w moim posiadaniu. Moja bezapelacyjna muzyczna miłość skierowana jest ku zupełnie innej osobie, ale wczoraj tak jak już wspomniałam – ujrzałam i usłyszałam inną MK. Oczywiście jak na kobietę przystało muszę jednak wbić szpilkę – ta suknia była fatalna 🙂
Pozdrawiam i dziękuję za komentarze muzyczne na tym blogu. Czytam z zainteresowaniem.
Pozdrawiam wzajemnie 🙂
Wróciłam z koncertów – zabieram się za wpis.
To jeszcze pod tym wpisem. Jak ktoś kiedyś będzie się znów buntował, że tu za frywolnie na tym blogu np. też o sukienkach j.w., to niech nie czyta. O muzyce fachowo pisać nijak nie potrafię. Czytać przepadam. Uczyć na podstawie tego, co czytam też. Ale czasem potrzebny jest jakiś przerywnik. Nie sądzę, żeby dyskusja o sukienkach przysporzyła Pani MK stresu na następnych zakupach odzieżowych. Nie obruszałabym się bardzo, gdyby, będąc śpiewaczką, oceniano jednocześnie mój głos i prezencję. Zwłaszcza, gdy i jedno i drugie, bardzo dobrze. Mi się podobała. Z części na część bardziej. A najbardziej w bisie:-) Natomiast przychylam się do uwagi o rudych włosach. Nigdy nie widziałam MK na żywo i, sądząc po książce programowej, przekonana byłam ujrzeć blondynkę. W blond chyba lepiej jednak.
Ale w ogóle, czy to jest taki trend, żeby upiększać, odmładzać za wszelką cenę? Już któryś raz tak mam, że wykonawca w rzeczywistości wygląda inaczej niż się/jego portretują. Zazwyczaj to dotyczy wieku. Dlatego bardzo tutaj szanuję Martę A. i Marię P., bo one zawsze wyglądają tak, ja wyglądają. Czyli świetnie.
Bo obie są przepiękne wewnętrznie 🙂