Dwóch Czajkowskich

Każdy na innym koncercie. Oczywiście ważniejszy był ten wcześniejszy koncert, choć kameralny i z niewielką publicznością. Ale tu działa się historia, a może nawet Historia.

Sonatę na altówkę i fortepian napisaną przez 19-letniego Andrzeja Czajkowskiego, a więc w czasach, gdy młody muzyk szykował się do Konkursu Chopinowskiego (na którym ostatecznie otrzymał VIII nagrodę), odnalazł Maciej Grzybowski w papierach po nim, które przechowywała przyjaciółka kompozytora Anita Halina Janowska. Obszerne, trzyczęściowe dzieło, które do dziś nie ujrzało światła dziennego, zdecydowanie zasługiwało na odkrycie. Znając już dziś – w dużym stopniu również dzięki Maciejowi Grzybowskiemu, którego pasją stało się przywracanie do życia twórczości tego kompozytora – późniejsze dzieła Czajkowskiego, solowe i kameralne, a także jedyną jego operę Kupiec wenecki, możemy ocenić ową Sonatę na tle innych utworów.

To, że jest ona dziełem młodzieńczym, jest w świetle tego kontekstu widoczne, choć zapewne bez tego kontekstu ocenialibyśmy ją jako dzieło dojrzalsze. Po pierwszej, bardzo swoistej frazie pojawiają się passusy nawiązujące przede wszystkim do Prokofiewa, głównie pod względem harmonii. Można też wyczuć jakiś cień Bartóka, a początek II części, czyli temat wariacji grany na fortepianie, to ciąg akordów przypominający najbardziej posępne z fortepianowych utworów Erika Satie. Ale poza tym mamy już wiele gestów i działań muzycznych znanych z późniejszych utworów, z fortepianowych Inwencji czy utworów kameralnych. Czajkowski szedł już własną drogą, na której miał jeszcze się udoskonalić. Na wtorkowym koncercie będziemy mogli posłuchać jego utworów, które on sam cenił najbardziej. Co zaś do Sonaty, chętnie już posłuchałabym jej drugi raz, zwłaszcza że wykonanie Krzysztofa Chorzelskiego i Macieja Grzybowskiego było znakomite. Koncert był rejestrowany i będzie odtworzony na antenie Dwójki. Mam też nadzieję, że powstanie jakaś płyta… np. z oboma utworami usłyszanymi na tym koncercie.

Drugim była również po raz pierwszy wykonana Sonata na altówkę i fortepian Pawła Szymańskiego, zamówiona specjalnie na tę okazję i wsparta przez biznesnena-melomana (bardzo chwalebny przykład!). Powstało dzieło bardzo „szymańskie”, z dekonstrukcją tym razem nie baroku, nie klasycyzmu, tylko wczesnego romantyzmu, kojarzącego się najbardziej z Mendelssohnem (temat wciąż mi chodzi po głowie i nie może się odczepić), rwące się w zawieszeniach i rozciągniętym czasie, w efektach naśladujących zjawisko Dopplera. Ciekawe, że choć Szymański nie znał utworu Czajkowskiego, parę elementów z jego utworu przypominało gesty stamtąd, np. pojedyncze dźwięki uderzane w fortepian. Tak więc utwory się do siebie przypasowały, dobrze będzie wykonywać je razem, choć każdy z nich sobie osobno poradzi. Ale Maciej Grzybowski zapowiada, że powstaną kolejne dzieła na altówkę i fortepian, choć nie zdradził jeszcze, kto je napisze. Czekamy.

Dobrze, że przerwa między koncertami była dość długa (i spędziłam ją w miłym towarzystwie przybyłego właśnie łabądka oraz Agi). Poszłam na wieczorny występ Rosyjskiej Orkiestry Narodowej pod batutą Mikhaila Pletneva nie tyle z masochizmu, co z ciekawości, co też nam Lukas Geniušas pokaże po świeżym sukcesie na Konkursie im. Czajkowskiego (II nagroda – to taki pianista na drugie nagrody, taka przypadła mu też pięć lat temu u nas). No i właściwie pokazał to, czego się spodziewałam i co pamiętam z konkursu. Otóż podstawy techniczne ma on znakomite – nic dziwnego, skoro ma za babcię Gornostayevą. Tu właśnie można było zobaczyć wyższość jego sposobu trzymania ręki z tym stosowanym przez Tharaud – Geniušas jest świetnie osadzony w klawiaturze, to typ pewniaka, który jest w stanie i przywalić tak, żeby było kulturalnie, i zagrać cicho tak, żeby było wyraziście. Ale II Koncert G-dur Piotra Czajkowskiego jest utworem, w którym poza techniką niewiele można pokazać – mniej udanym od znanego hitu, mniej indywidualnym i wyrazistym, w sumie po jego wysłuchaniu trudno zanucić którykolwiek z tematów. Potem były jeszcze dwa chopinowskie bisy: Mazurek f-moll op. 63 nr 2 (ładny) oraz zapędzony do niemożliwości Walc F-dur, w którym efekciarstwo przysłoniło jakikolwiek charakter walca. W sumie – technicznie OK, nawet bardzo, ale muzycznie… czegoś było brak.

III Symfonia Czajkowskiego ma tę samą cechę co Koncert G-dur: jest absolutnie nieprzebojowa, nic się z niej po zakończeniu nie pamięta, a w wykonaniu Rosjan utkwiło w pamięci – jak zwykle – to, co nazwałam tu kiedyś imperialnym graniem. Strasznie się zmęczyłam tym koncertem. Ale w końcu wiedziałam, na co idę…