Pierwsza inauguracja

Tegoroczny Konkurs Chopinowski ma aż dwa koncerty inauguracyjne, a właściwie trzy licząc jutrzejszy katowicki występ Marthy Argerich ( i za taki, tj. trzeci inauguracyjny, jest podawany). Dzisiejszy miał trzy atrakcje, jutrzejszy będzie miał jedną, ale bardzo interesującą.

Po hymnie (Jacek Kaspszyk poprowadził go dziś wyjątkowo hucznie) i wszystkich mowach tronowych, których trochę było, zaczęło się od Koncertu a-moll Paderewskiego. Na tegorocznym Chopinie i Jego Europie słuchaliśmy go w wykonaniu Dang Thai Sona, które nie wszystkim się podobało, ja jednak uznałam je za interesującą odmianę. Interpretacja Nelsona Goernera, którą poznaliśmy pięć lat temu, była zupełnie inna, pełna swoistego wdzięku i wirtuozowskiego błysku; napisałam wtedy, że pianista zrobił z Paderewskiego polskiego Rachmaninowa. Dziś nawiązał do tej stylistyki, ale trochę jednak przeszarżował – musiał być w jakiejś gorszej formie, bo nigdy nie słyszałam u niego tylu „sąsiadów”, zwłaszcza w finale. Chyba chciał zagrać zbyt efektownie. Ale wciąż miało to wdzięk, bo Goerner to jednak zbyt muzykalny artysta, żeby dawać występ zupełnie nieudany.

Polonez Krzysztofa Pendereckiego… W programie Marcin Gmys, nie znając utworu, próbował spekulować, czym on się okaże, a jedną z możliwości wskazał taką: „A może zadziała charakterystyczna dla tego kompozytora przekora i zostaniemy zupełnie odciągnięci od Chopinowskiego uniwersum, by – jak w ukończonej przed ćwierćwieczem operze Król Ubu – usłyszeć coś w rodzaju dowcipnego pastiszu „paradnego” poloneza z Borysa Godunowa Musorgskiego?”. No i rzeczywiście czymś takim to było. Porównywanie – jak to zrobił samotulinus – do Kilara, a tym bardziej określenie, że „nie ma co się z nim równać”, to zupełne nieporozumienie. Kilar to przede wszystkim muzyka filmowa, stylizacja, i to bardzo prymitywna, oparta na paru funkcjach. Penderecki bawi się formą poloneza i jest to zdecydowanie pastisz, o czym świadczą także użyte środki: „rozmowy” sekcji dętej z osobnym bandem umieszczonym na balkonie (kompozytor ma słabość do takich chwytów) lub solówki koncertmistrzów, wpadające już nawet w stylistykę Wieniawskiego, a przy tym wszystkim umieszczenie tego w nawiasie dysonansowych zwrotów, jednak wciąż w rytmie poloneza. Z dwiema rzeczami się zgodzę: po pierwsze, że to typowy utwór okazjonalny i taki też miał być (ciekawe swoją drogą, czy jeszcze gdzieś kiedyś zostanie wykonany), po drugie, co do przygotowania utworu, niestety całkowicie zgadzam się z Gostkiem, utwór był nieprzygotowany i myślę, że efekt byłby lepszy, gdyby został zagrany precyzyjnie.

No, ale wszystkie mankamenty wynagrodziła nam na koniec Martha. Cóż to jest za artystka! Przecież tyle już razy słyszeliśmy, jak gra Koncert a-moll Schumanna, a znów nas zaskoczyła. To znaczy nie porywającym początkiem i niesamowitymi kontrastami, od łagodnego liryzmu do męskiego uderzenia, ale różnymi niuansami artykulacji i akcentów, szczególnie ciekawymi w finale. Trochę czasem też zaskakiwała orkiestrę (i wzajemnie), ale słuchali się bardzo uważnie. Na bis był jeden z jej ulubionych naddatków, dopasowany zresztą: prześliczne Von fremden Ländern und Menschen, czyli pierwsza ze Scen dziecięcych Schumanna (od czasu rozważań filologicznych, które snułam na temat tego tytułu parę miesięcy temu, wolę podawać tytuł oryginalny), pozostawiająca słuchaczy w rozmarzeniu.