Messiaen i Ligeti z Mozartem w tle

Na trzy dni pod rząd powracamy na festiwal Trzy-Czte-Ry. Codziennie w programie pojawia się Messiaen – w rocznicę 25-lecia śmierci.

Dwóch Maciejów – Grzybowski i Piszek – rozpoczęli swój występ od monumentalnego cyklu na dwa fortepiany Visions de l’Amen, który bardzo dawno nie był w Polsce grany. Na Warszawskiej Jesieni wykonał go w 1981 r. turecki duet Elf & Bedja Aran; grywali go też Szabolcs Esztenyi z Jerzym Witkowskim. Potem jakby na wiele lat zapomniano o tej muzyce, której słucha się dziś już inaczej. Messiaen: słodkie harmonie, krystaliczność, barwność, po drodze rozmaite ptaszki, a pod spodem szczególny rodzaj naiwnej pobożności, by nie rzec dewocyjności. Przywykliśmy, choć jest to dość trudny stop; zwłaszcza owa dewocyjność może trochę razić. Można też się nie wsłuchiwać w podane treści, a kompozytor zwykł w omówieniach dokonywać specjalnego formalnego rozbioru swoich utworów, opowiadając, jaka wizja religijna im przyświecała, jakie kolory kojarzą mu się z poszczególnymi passusami, no i jakie ptaszki właśnie śpiewają (z podanymi nazwami łacińskimi). Tak jest i z „amenami” (dochodzą jeszcze dźwięki kościelnych dzwonów), ale w programie nie wydrukowano nawet tytułów części, może celowo, byśmy się nie sugerowali i słuchali tylko muzyki?

Ogromnie trudny to utwór, wymagający precyzji, ale także pewnej błyskotliwości, lekkości. Jednego i drugiego trochę wykonawcom brakowało, ale rozumiem, że był to utwór przygotowany na dzisiejszą okazję, więc nie było sposobności do perfekcyjnego przygotowania. Dobrze jednak było to usłyszeć, bo kiedy doczekamy się kolejnej okazji?

Przeciwwagą na zakończenie koncertu był tryptyk Monument-Selbstportrait-Bewegung Ligetiego. Duet ten wykonywał już go w Filharmonii Narodowej na jednym z koncertów zaprojektowanych przez kompozytora sezonu, którym był wówczas Paweł Szymański – to on właśnie wybrał dzieło Ligetiego i namówił pianistów do nauczenia się go. Dzieło genialne. Pochodzi z okresu, w którym kompozytor jeszcze hołdował stylistyce repetytywnej, ale jednocześnie już pisał Le Grande Macabre. Każdy z trzech utworów jest na swój sposób fascynujący. W drugim (pełny tytuł: Autoportret z Reichem i Rileyem, z obecnością Chopina w tle, przy czym ów Chopin odnosi się do aluzji do finału Sonaty b-moll albo do Preludium es-moll) pojawia się technika, którą Ligeti zastosuje w jednej z etiud – z blokowaniem klawiszy jedną ręką i graniem drugą przebiegów, z których słychać tylko część dźwięków. Tu zastrzeżeń można było mieć dużo mniej: pianiści musieli dokładnie poćwiczyć, żeby osiągnąć pożądany efekt.

Pomiędzy tymi dwoma dwudziestowiecznymi gigantami – starszy gigant: Mozart, Sonata D-dur KV 448. Zaprojektowany w tym miejscu przez Macieja Grzybowskiego (ja nie miałem z tym wyborem nic wspólnego – przekonywał Piszek), niestety nie był w tym wykonaniu dobrym kontrastem, grany o wiele za masywnie. Grzybowski o Mozarcie mówi ciekawie, np. że jego emocje są emocjami dziecka – nigdy później już tak nie przeżywamy. Ale to dziecko wyszło dosyć ciężkie.