Dzwony i ludzie

Dziś po południu drugi w historii Actus Humanus (a pierwszy w odsłonie Resurrectio) koncert na carillonie, a wieczorem Odhecaton w kościele św. Bartłomieja.

W grudniu słuchaliśmy instrumentu z kościoła św. Katarzyny; tym razem przyszła kolej na ten z wieży Ratusza Głównego Miasta. Grała na nim Małgorzata Fiebig, mimo młodego wieku już słynna za granicą – tu artykuł o niej i jej sukcesach. Pani Małgorzata w zeszłym roku broniła tutaj jak lew możliwości wyrazowych carillonu. Czy udowodniła, że jest tak, jak napisała? W pewnym stopniu tak. Może nie da się tak naprawdę zrobić dynamiki od pianissimo do fortissimo – w naszym odbiorze – ale od piano (mezzo piano?) do forte już owszem. W programie znalazły się utwory, które zawierają w sobie pewien teatr: trzy sonaty biblijne Johanna Kuhnaua (poprzednika Johanna Sebastiana Bacha na stanowisku lipskiego kantora), przeplecione dwiema jego partitami. Te sonaty, a właściwie można by rzec opowieści biblijne, dotyczą konkretnych historii: pierwsza to walka Dawida z Goliatem, druga to leczenie króla Sula przez Dawida (muzyką, jak wiadomo), czwarta, wykonana jako ostatnia, też mówi o cudownym wyleczeniu, tym razem umierającego Ezechiasza. Trzeba więc pokazać dźwiękami smutek i radość, walkę i modlitwę.

Ten koncert także był plenerowy: tym razem widownię ustawiono na tylnym dziedzińcu muzeum ratuszowego. Tak samo jak zimą, krzesła stały pod parasolami – prognozy były niepewne – a na estradzie osłoniętej daszkiem stał telebim (dość zabawnie to wyglądało, jakby ekran był traktowany jak artysta), na którym można było obserwować grę, jednak tym razem mniej dało się zobaczyć niż zimą, ponieważ miejsca na wieży ratuszowej nie ma na postawienie paru kamer czy stworzenie większego pola widzenia. Można więc było oglądać tylko „klawiaturę” z kołków i na niej ręce uderzające pięściami (pani Małgorzata pokazała nam, że na małych palcach od zewnętrznej strony zrobiły się jej odciski, a podobno po przerwie wakacyjnej pojawiają się wręcz bąble – ciężki to kawałek chleba). Zamiast siedzieć i patrzeć w ekran można też było sobie pochodzić po okolicy i sprawdzić, skąd lepiej słychać. No i znów, jak zimą, napić się herbaty z prądem.

Później czekał na nas nieźle już po tych paru dniach ogrzany kościół św. Bartłomieja, a w nim muzyka Alessandra Scarlattiego. Zwykle kojarzy się go jako twórcę oper; muzykę religijną, reprezentującą (znów) stile antico, wykonuje się rzadziej. Bardzo ciekawym szczegółem, którego nie znałam, jest, że jego Missa defunctorum była wykonana na pogrzebie Igora Strawińskiego w Wenecji – nie wiem też, kto o tym zadecydował. Wiedziałam dotąd o tym, że wykonano wówczas jego Requiem canticles – długi musiał być ten pogrzeb, skoro dzieło Scarlattiego trwa ok. 40 min., a Strawińskiego kwadrans. To właśnie zespół Odhecaton pod dyrekcją Paola da Col dokonał (dopiero w 2016 r.) pierwszego nagrania tego utworu; na płycie znajdują się też dwie inne kompozycje dziś wykonane: Miserere i Magnificat.

Missa defunctorum to dzieło kontynuujące linię Palestriny, ale zawierające też wiele ciekawych chromatyzmów. Miserere, przeznaczone dla Kaplicy Sykstyńskiej, nie spodobało się papieżowi tak jak słynne dzieło Allegriego, ale wydaje mi się bardziej interesujące pod względem języka muzycznego. Magnificat jest trochę prostszy, chromatyki już tam dużo mniej, za to jest bardzo zróżnicowany wyrazowo. Znakomitemu śpiewowi dziewięciu panów, do których w dwóch ostatnich utworach dołączyła obdarzona również świetnym i mocnym głosem pani, towarzyszyła gamba, arcylutnia i pozytyw. Długo oklaskiwano muzyków, którzy na bis zrobili niespodziankę: zaśpiewali Da pacem Domine Arvo Pärta. To utwór z 2004 r., w którym kompozytor dokonał recyklingu swojego dawnego Pari intervallo, skomponowanego w 1976 r. na abstrakcyjne cztery głosy i opracowanego w 1980 r. na organy. Ale nie szkodzi – robi wrażenie.