Pasja wciąż żywa

Pojutrze zainauguruje Festiwal Salzburski, a dziś zabrzmiała w Krakowie w Sali im. Krzysztofa Pendereckiego w ICE – Pasja wg św. Łukasza.

W wykonaniu nie byle jakim, bo Orchestre Symphonique de Montréal pod batutą jej szefa Kenta Nagano. Towarzyszyły im polskie chóry – Filharmonii Krakowskiej oraz Warszawski Chór Chłopięcy. Soliści znakomici: sopranistka Sarah Wegener, baryton Lucas Meachem (chyba najlepszy Chrystus, jakiego pamiętam, mimo niezapomnianego Andrzeja Hiolskiego, który też był przecież wspaniały) i bas Matthew Rose.

To pamiętne dzieło wywołało swego czasu szok, ale szokowało głównie zakamieniałych awangardzistów, którzy uznali, że sięgając do dawnej, religijnej formy kompozytor awangardę zdradził. Mniejsza o te przegadywanki – na to oczywiście była odpowiedź, że to awangarda zdradziła muzykę – dziś one nie budzą już żadnych emocji. Pasji słucha się po prostu dobrze. Jak dla mnie – lepiej niż Polskiego Requiem i innych późniejszych wielkich form. Fakt, że jest to, by tak rzec, wykwit lat 60., zwłaszcza głosy solowe skaczące po odległych interwałach (to pozostałość z muzyki dodekafonicznej, w której układ melodii wynikał z tego, jakie akurat dźwięki danej serii na nią przypadły). Nowością było potraktowanie chóru jako prawdziwej turby, krzyczącej i szepczącej. Ale też skontrastowanie tych efektów z melodyką tradycyjną, archaizującą, jak temat Stabat Mater, naśladujący chorał gregoriański, przyniosło coś świeżego. Ów krzyk, szept i mowa chóru były komentowane w ten sposób, że jest to pasja po wojnie, pasja XX wieku. Ale takie tłumaczenie nawet nie jest potrzebne, to po prostu pewien naturalizm.

W Pasji, po całej serii utworów wręcz epatujących nietypowymi brzmieniami, po raz pierwszy (poza wcześniejszym Stabat Mater, które ostatecznie stało się jej częścią) Penderecki ukazał w tak oczywisty sposób powiązania z muzyczną tradycją, przeszłością. Z tym, że odnosiły się raczej do średniowiecza niż, jak w późniejszych dziełach, do neoromantyzmu, i było jakieś organiczne powiązanie z efektami, które i tu występują – jest trochę zaskakująco ciekawych brzmień, ale nie epatujących, dyskretnych, barwiących.

Ponadto jest to utwór dobrze przemyślany pod względem formalnym, tekst świetnie zmontowany, całość trzyma w napięciu. No i pojawiający się dwukrotnie czysty akord durowy – na zakończenie Stabat Mater i całości, w takim odosobnieniu po prostu elektryzuje, co jest też uzasadnione teologicznie (pierwszy jest na słowie gloria, drugi – Deus veritatis). To se ne vrati, akordy tonalne już nie elektryzują, także u Pendereckiego… Może trochę szkoda.

Ciekawe, jak to się spodoba w Salzburgu. A na koniec anegdota z przyjęcia przedkoncertowego. Dyrygentowi została wręczona grafika krakowskiego autora z portrecikiem Pendereckiego. Na co Kent Nagano pięknie odpowiedział: w jego domu w San Francisco jest mnóstwo książek i nut, trzy fortepiany i pianino oraz tylko jeden obraz – portret Johanna Sebastiana Bacha. To teraz będzie miał dwa: Bacha i Pendereckiego.