Maraton niedzielny
Niesamowity był to dzień na festiwalu, pełen odniesień, także pomiędzy koncertami – niektóre z nich były oczywiście przypadkowe.
Można było ostatnio poczuć się jak na Szalonych Dniach Muzyki (w wersji z Nantes, ale warszawskich częściowo też), bo i Quatuor Mosaïques, i Sinfonia Varsovia, i wczoraj Plamena Mangova i Alexander Kniazev – sami starzy bywalcy – a i Yulianna Avdeeva się nią od kilku lat stała, wydając też płyty w Mirare, firmie René Martina. Nie występował chyba tam jeszcze 30-letni skrzypek Sergei Dogadin, laureat licznych konkursów, którego mieliśmy przyjemność już słuchać sześć lat temu wraz z innymi zwycięzcami Konkursu im. Czajkowskiego, Daniilem Trifonovem i Narekiem Hakhnazaryanem w Koncercie potrójnym Beethovena na otwarciu Festiwalu Beethovenowskiego. Dogadin, typ muzycznego prymusa, który jeszcze na dodatek gra na guadagninim, wraz z Mangovą wykonali pięknie Sonatę F-dur Władysława Żeleńskiego, która jest dziełem solidnie napisanym, przyjemnym w słuchaniu, choć natychmiast się go zapomina. Sonata wiolonczelowa Chopina w wykonaniu Mangovej z Kniazevem była już chyba naddynamiczna; Kniazev lubi grać z pasją, ale niestety zbyt często odbija się to na jakości dźwięku. Zupełnie inaczej zabrzmiał w kameralnej wersji XV Symfonii Szostakowicza (cała trójka plus troje perkusistów) – bo i muzyka łagodniejsza. Nie zgodziłabym się z zacytowanymi w omówieniu w programie słowami Kazimierza Korda, że to „muzyka spopielała, wypalona” – słyszę w niej zupełnie inne klimaty, wpleciony w I część powtórzony kilkakrotnie cytat z uwertury do Wilhelma Tella Rossiniego ma nawet w sobie przymrużenie oka; inna rolę spełnia cytat z Wagnera w finale, ześlizgujący się w muzykę zupełnie w tym kontekście niespodziewaną, szostakowiczowską, ale w wersji pogodniejszej.
Wieczorem w Sali Moniuszki TWON kolejna już odsłona obchodzonego przez cały rok jubileuszu półwiecza Orkiestry Kameralnej Polskiego Radia Amadeus. Koncert, by tak rzec, rozrywkowy. Miła i lekka Suita G-dur na orkiestrę smyczkową Paderewskiego – mogłaby być takim hitem polskich zespołów smyczkowych jak Serenada Karłowicza. Koncert wiolonczelowy C-dur Haydna miał „solistę kolektywnego”: pierwszą część wykonał laureat III nagrody Konkursu im. Lutosławskiego, Chińczyk Yibai Chen, drugą – laureat II nagrody Japończyk Michiaki Ueno, trzecią – zwycięzca, jego rodak Haruma Sato. Potwierdziły mi się wrażenia z finałów – zupełnie nie wiem, czemu to Sato wygrał, ale cóż, stało się. W każdym razie atmosfera była koleżeńska, ale soliści nie przygotowali wspólnego bisu. W drugiej części Makoto Ozone znów, jak kiedyś, nadgryzał Mozarta improwizacjami półjazzowymi – tym razem padło na Koncert Es-dur KV 271 – a na bis zagrał Kołysankę Komedy, dedykując ją pamięci Tomasza Stańki, z którym zdarzyło mu się koncertować na Chopiejach. (Tak sobie pomyślałam – Komeda Stańkę jeszcze po śmierci prześladuje, trębacz chciał się już od tej legendy odczepić, a już nie może…) Na koniec Agnieszkę Duczmal zastąpiła za pulpitem dyrygenckim córka, Anna Duczmal-Mróz, i poprowadziła Sinfoniettę Kazimierza Serockiego (dziełko pomiędzy neoklasycyzmem a serializmem) oraz bis – co? Końcowy fragment z uwertury do Wilhelma Tella…
Wreszcie, o 22. na scenie, jedno największych wydarzeń festiwalowych: występ Gidona Kremera, Giedrė Dirvanauskaitė i Yulianny Avdeevej. Tu dopiero da się przyłożyć określenie „muzyka spopielała, wypalona” – do utworów Weinberga, które przy tym jednak są niezwykle intensywne, sprawiają, że człowiek zatrzymuje się w bolesnej refleksji. I to dotyczy zarówno niesamowitej VI Sonaty na skrzypce i fortepian z 1982 r. (swoją drogą opis w programie do tego stopnia mi nie pasował, że przez chwilę zastanawiałam się, czy Kremer z Avdeevą zagrali cały utwór, ale w istocie nic tam nie było do dodania, wszystko zostało powiedziane), jak dużo wcześniejszego Tria fortepianowego z 1945 r. Coraz rzadziej już nasuwają się skojarzenia Weinberga z Szostakowiczem – to jest jednak bardzo osobna muzyka. A i Szostakowicz włączony do tego programu był zupełnie nietypowy: Avdeeva powtórzyła ową młodzieńczą Sonatę fortepianową, którą grała już w Warszawie dwa lata temu. Była wspaniała, ale zamordowałabym raptusa, który wrzasnął „Brawo!” już na ostatnim biegniku. Choć miał rację. W środku jeszcze moment wytchnienia: Trio g-moll Chopina, dzieło młodzieńcze, jeszcze trochę beethovenowskie (zwłaszcza w wolnej części, gdzie przez chwilę pojawia się atmosfera jak z Geistertrio). Stojak był obowiązkowy, a potem trudno było rozejść się do domów, jak zawsze po wybitnym koncercie.
Komentarze
1. Opis w programie nie pasował… No bo ta książka programowa jest niestety bardzo nierówna. Obok ciekawych, błyskotliwych komentarzy (np. MM, ale to nie dziwota), są też pracowite wypracowania bez krzty polotu (wiadomo kto 🙂 ), a do tego i błędy: jak np. można napisać, ze Symfonia Prusaka ETA Hoffmanna powstała w Warszawie w 1808 r., jak było już wtedy Księstwo Warszawskie, a Prusacy z Hofmannemm na czele „wyjechani”. Powstała w 1806 i była tu 4 razy grana, można to łatwo sprawdzić. Ale to nie ważne, ważne, ze wczoraj były 3 niebywale interesujące koncerty.
2. W zasadzie mam bardzo podobne wrażenia jak Pani Kierowniczka. Z tym, ze Kniażew bardziej mnie chyba atakował, bo tę nieszczęsną g-moll za głośną, za szybką, płaską po prostu muszę szybko wyprzeć z pamięci (tym bardziej, ze tyle tu świetnych się wykonań słyszało, a z płyt jeszcze więcej, oczywiście Daniel Szafran nie zmartwychwstanie, ale może ktoś mu kiedyś dorówna?).
3. Awdiejewa – mój algorytm obliczony na wzrost zachwytu nadal działa. Też miałem ochotę wrzasnąć:-). I dobrze, ze to było w nocy – taka muzyka, jak Weinberg zwłaszcza, o jest w istocie muzyka najlepiej odbierana w godzinie ciem i duchów (tak, tak, to Geistertrio na rzeczy!).
3. Ale, ponieważ jedną z książek, które teraz czytam, są listy Zygmunta Mycielskiego i Panufnika, to jakoś natrętnie zarysowywało mi się wczoraj pytanie o istotę nowoczesności. To pokolenie, przez które Myciel się czuł zmarginalizowany od końca lat 60-tych, zachłyśnięte awangardą, czy to była naprawdę nowoczesność? Przecież ta Sonata Szostakowicza z 1926 r. (co za wykonanie!!!) jest o niebo bardziej nowoczesna, niż Fajerwerki pani Zubel, które na kilometr „jadą” programem do pisania muzyki, gdzie można sobie z menu wybrać dowolne instrumenty (i chyba wybrała co sie dało) i potem się tym bawić. W tej zadufanej w siebie i potwornie totalitarnej awangardzie, która nastała po stalinizmie nowoczesność była jednak bardzo często wykoncypowaną pozą, ale nie była chyba stylem. Oczywiście kilku geniuszy się ponadto wzniosło, zazwyczaj zresztą jak najldalej bedąc od doktrynerstwa (Lutosławski), ale reszta… Przecież moje pokolenie jest wychowane na „Przewodniku koncertowym” i innych książkach Bogusława Schaeffera, gdzie na niebosiężnych piedestałach stoją zapomniani dziś całkiem kompozytorzy i dzieła, których nie gra pies z kulawą nogą (dyrygent ze złamaną batutą?), a Mahler i Szostakowicz: to tam niemal samo zło. A Boulez przecież nazwał Szostakowicza „drugim, a nawet trzecim tłoczeniem z Mahlera” (przecież skądś nasza awangarda musiała małpować inwektywy). Poczekamy, zobaczymy. Ciekawe, ile się za kilka dekad będzie grało Bouleza, a ile Szostakowicza. Więc gdzie w takim razie ten biedny Miecio Weinberg miał się podziać – w Warszawie był starym rupieciem Made in USSR, u siebie, jak się wylizał z horroru stalinowskiego, to też awangarda go zepchnęła na całkowity margines. A przecież znów – ta 6 Sonata skrzypcowa – jest dziełem na wskroś nowoczesnym, choć też osadzonym w wielu tradycjach. Pamiętam jeszcze, jak pod koniec lat 90-tych musiałem dosłownie ZDOBYWAĆ nagrania niektórych utworów Weinberga, poprzegrywane z płyt winylowych od kogoś tam za granicą, kto przegrał komuś, a ja od kogoś…. A potem ruszyło, dziś mamy już niemal wszystko. Ale ta muzyka jest właśnie dlatego niebywale NOWOCZESNA (podobnie jak Szostakowicz), bo ona odpowiada na pytania istotne dla nowoczesnego człowieka AD 2018. Swoją drogą niesamowite było to pokolenie uczniów i akolitów Szostakowicza, które przez chwilkę tej swobody po 1945 (zanim Żdanow przykręcił śrubkę) niesamowicie rozwinęło skrzydła. I są to najczęściej tria i kwintety fortepianowe, bo imponowały oba wspaniałe utwory Dymitra. Więc takie arcydzieła napisali np. Gałynin, Weinberg, Swiridow, Ustwolskaja etc. I tu widać wyraźnie zarysowaną linię stylu. Choć Weinberg na tym tle, z tym nieustannym tak naprawdę opłakiwaniem swego utraconego świata, rodziny, młodości – z tym klezmerskim gorzko-kwaśnym idiomem, który przecież DSch brał od niego (począwszy od Trio z 1944 r.), a nie odwrotnie, jest najciekawszy. I oczywiście pełna zgoda, że to dictum o „spopieleniu” 15 Symfonia DSch, to nie jest trafne, zaś popiół sie sypie z muzyki Miecia, i czas nie goi tam ran, ale odwrotnie. Czym dalej, tym tragiczniej. A DSch po prostu wzbija się na wyżyny ironii i ta nieustanna orgia cytatów i autocytatów (sfinks w krainie hien) osiąga tu prawdziwie stratosferyczny pułap. Ta symfonia i w zasadzie cały koncert wieczorny, to po prostu coś najwspanialszego, co można dostać. Dziękuję, Festiwalu:-). A my, na koleny – dzieki Bogu jeden tylko dziś – koncert (choć bez Freire – żałko, kak żałko…)
Raptus, który wrzasnął „brawo” siedział tuż koło nas. Musi być wielkim miłośnikiem Yulianny, bo widziałam potem, jak przeciskał się z własnym bukietem kwiatów za kulisy.
Mam bardzo konkretne pytanie. Dlaczego, naprawdę dlaczego, koncert, który był, jak do tej pory, absolutnie najciekawszy, najbardziej energetyczny, został zaprogramowany tak późno? Czy Gidon Kremer żyje w podobnym rytmie jak Martita?
Starałam się jak mogłam, ale nie udało mi się nie zasnąć w drugiej części. I to nie dyskredytuje wykonania, przeciwnie. Wolałabym jednak móc wysłuchać tego wspaniałego Weinberga w całości!
Było sporo miejsc wolnych, co pokazuje też jaka jest proporcja publiczności. Duża część to po prostu Warszawiacy, którzy muszą w poniedziałek rano wstać do pracy. Trochę szkoda.
Yulianna była wczoraj genialna. Wybitnie gra tę dwudziestowieczną muzykę.
Ciekawie było wysłuchać również mniej znanego, tria Chopina. Chociażby po to, żeby się przekonać i zdziwić, że nudne i bez wyrazu. W moim przekonaniu taki chopinowski gniot, ale może jestem zbyt krytyczna z powodu upału.
Ale Weinberg i Szostakowicz niesamowicie przejmujący. Muzyka odzwierciedlającą przerażającą rzeczywistość, w której została napisana.
Pisałam swój komentarz równocześnie z Pianofilem, więc tylko powiem, że absolutnie zgadzam się ze zdaniem: „Ale ta muzyka jest właśnie dlatego niebywale NOWOCZESNA (podobnie jak Szostakowicz), bo ona odpowiada na pytania istotne dla nowoczesnego człowieka AD 2018.”
Odczuwam podobie. Denerwują mnie nawet momentami takie dworskie głaski np. Mozarta, bo burzliwie jest obecnie, nie tylko w Polsce, i nie zawsze czas i miejsce, by się tak bezrefleksyjnie delektować samą tylko formą.
Ja tam byłam ( o 22) miód i wino piłam. 🙂
Wszystko potwierdzam, chociaż się nie znam, wszelakoż uszy i duszę PB dał.
Bardzo udany wieczór.
Ponieważ jestem starszą osobą, westchnę za bardziej komfortowymi możliwościami słuchania.
Może faktycznie lepiej wykorzystać Studio, chociaż też ma swoje ograniczenia w zakresie komfortu siedzenia, ale przynajmniej akustyka znakomita.
Hm, w kwestii awangardy z gruntu nie zgadzam się z pianofilem (w końcu trzeba się w czymś nie zgadzać), może z wyjątkiem tego totalitaryzmu, ale tylko w przypadku takich postaci jak Boulez (swego czasu, potem mu przeszło) czy rzeczony Schaeffer, o którym zawsze mówiłam, że te jego książki są w wielu aspektach po prostu szkodliwe. Szostakowicz w wielu miejscach jest jakimś tam tłoczeniem z Mahlera, ale nic w tym akurat złego.
Nie zgadzam się też z Frajdą, że Trio Chopina to gniot – może to kwestia senności 😉
Osobiście bardzo je lubię, nie jest napuszone, choć pachnie salonem, biorę też poprawkę na młodzieńczość kompozytora. I nie jest tak, że wielbię wszystko, co Chopin napisał 🙂
Dziś z kolei mieliśmy miłe zaskoczenie pieśniami Paderewskiego do słów Catulle’a Mendesa. Język muzyczny zupełnie odmienny niż ten, który najbardziej się nam z Paderewskim kojarzy – z tradycji francuskiej, z nieśmiałym ukłonem w stronę impresjonizmu. Christoph Prégardien pokazał jak zawsze wielką klasę, świetny był też pianista Christoph Schnackertz. Ale dopiero w Schubercie poczuł się jak w domu, a jeszcze bardziej w dwóch pieśniach Brahmsa na bis… Znów wyszliśmy pod wielkim wrażeniem. Z poprawką na akustykę Sal Redutowych ma się rozumieć. A propos, mam komunikat od Dyrekcji, że nie ma tam żadnego nagłaśniania muzyki. Głośniki są potrzebne tylko do tego, żeby przez nie ogłaszać, że artysta będzie podpisywać płytę albo żeby wyłączyć komórki (co dziś zresztą okazało się nieskuteczne, wrrr…).
Aha, i oczywiście nie zgadzam się też w kwestii utworu Agaty Zubel. Przy okazji, właśnie przyszła informacja następująca:
Jury publiczności European Composer Award (Europäischen Komponistenpreis) pod przewodnictwem Manolisa Vlitakisa, kompozytora i teoretyka muzyki, profesora wizytującego Uniwersytetu Sztuk w Berlinie uhonorowało Agatę Zubel za utwór Fireworks na wielką orkiestrę symfoniczną. (Brawo!)
I jak już przy sukcesach „naszych” jesteśmy, to:
https://www.thestrad.com/news/maria-woszczowska-wins-1st-prize-in-2018-bach-competition/8029.article
Gratulacje.
Ach, nagrody, nagrody… Jeśli argumentem za wybitnością jest fakt przyznania nagrody, to niezbyt mnie to przekonuje. Nagrody zawsze były i będą. Któż z nas zresztą jakichś nagród nie dostał? Właśnie w czytanej teraz przez mnie korespondencji Mycielskiego i Panufnika jak na dłoni widać, jak to się „robi” (Monaco). Ekscytując się nagrodami, zawsze warto wrócić do starego dobrego Bernharda („Moje nagrody”), to szybko sprowadza na ziemię :-). W zasadzie nagrody, „zamówienia” i „rezydencje”, z czego kompozytorzy, poeci i ambitniejsi pisarze się dziś utrzymują, to jest taka troszkę wstydliwa kwestia, i to nie ważne, czy jest to nagroda państwowa, czy Nobel (jak widać ostatnio). To już nie wiem, czy nie lepiej i uczciwiej było jak stary Haydn chodzić w liberii albo jak Bach lub Telemann pisać co tydzień kantatę.
Oczywiście w kategorii „piszemy na zamówienie z okazji rocznicy” jest utwór Zubel o 70 długości przed takim czymś, jak OBA Polonezy Pendereckiego, ale w zasadzie ja nie widzę w tym utworze, poza zręcznością i wykorzystaniem wszystkich chyba instrumentów perkusyjnych, jakie ma się w jakimś Sibeliusie czy Finale, czegoś szczególnego. Ot, efektowna błyskotka, efekty, efekciki, fakturki – ale co tam jej jeszcze? Czy to ma jakiś styl w ogóle? Co to wnosi PONAD Strawińskiego, który jednak JESZCZE jakiś styl miał, nie mówiąc o starym Haendlu klecącym soundtracki dla królewskich bibek. I jeśli jest to szczyt tego, co nasze czasy mogą wygenerować (w końcu poważne zamówienie, poważna rocznica) – w porównaniu z tym, co mogły generować jeszcze parę dekad temu, to tylko widać, jak bardzo smutne te czasy są. I ja zupełnie już STYL wszelki się wyczerpał, a nowego jak nie widać, tak nie widać. W każdym razie chciałbym na przykład, by ktoś mnie przekonał, że „Fajerwerki” Zubel są istotnie LEPSZE niż „Rok 1812” Czajkowskiego był w momencie swego powstania (bo o Uwerturze akademickiej Brahmsa już nie mówię…).
A co do awangardy, to nie chodzi o to, że CAŁA awangarda była do chrzanu, ale, że jako formacja była w istocie niemal tak totalitarna, jak druga strona medalu, a w istocie większość mechanizmów stalinizmu (w odniesieniu do sztuki) wynikało bezpośrednio z awangardy. Bardzo precyzyjnie i trafnie opisał to Boris Groys w kanonicznej już książce „Stalin jako totalne dzieło sztuki”. Awangarda była per se nietolerancyjna i była przede wszystkim (tak jak socrealizm) nie stylem, ale ideologią. I właśnie o to chodzi, że tak jak socrealizm był rajem dla miernot, które z pozycji ideologicznych mogły wreszcie zaspakajać własne resentymenty (wystarczy poczytać sobie stenogramy z „obrad” w Moskwie w 1949 r., i wypowiedzi nie tych ważnych, co są powszechnie znane, ale autorów pieśni masowych, balecików, różnych Marianów Kowali etc.), tak samo rajem dla miernot (jeszcze chyba lepszym) był dyktat awangardy. To były Scylla i Charybda kultury XX wieku, pomiędzy którymi bezpiecznie przepływali koniunkturaliści, zaś często topili się twórcy uczciwi i mający wiele do powiedzenia. Zawsze w takich sytuacjach młodzi, pryszczaci i niezbyt utalentowani węszą swoje pięć minut. W końcu – już wychodząc poza kwestie artystyczne – teraz mamy dokładnie to samo – tzw. wymiana elit przecież i jawne podważanie całego systemu wartości (np. ethosu inteligenckiego, przywiązania do zasad prawa etc.) to nic innego – okazja do zajęcia miejsca po starych, rozwalenie sytemu, bo to jedyna możliwość, by się wcisnąć w „zabetonowany układ”; stąd zresztą taka postawa młodych ludzi wobec tego co się teraz dzieje. Co nie znaczy, że w ramach awangardy nie było geniuszy i dzieł wybitnych – bo rzecz jasna byli i były (choć niezbyt wiele). Ale w takim klinczu kompozytorzy tacy, jak np. Weinberg, a u nas np. Mycielski, dla których ważne były też kwestie wzbijające się ponad li tylko pogoń za kolejnym przekraczaniem realnych lub wydumanych granic, mieli przechlapane. Zresztą cały system zamówień, nagród (w przypadku artystów wizualnych obieg galeryjny), czyli de facto krwiobieg finansowy kultury (zwłaszcza w sytuacji, gdy pieniądze są od podatników), to są kwestie dosyć mroczne i to zarówno w demokracjach liberalnych, jak i dyktaturach. I nie jest to przypadek, że Weinberg (a u nas np. właśnie i Mycielski) mieli maciupkie mieszkanka, a inni mieli dacze, wille, nawet dwory etc.
Myślę, że kompozytorów znakomitych i genialnych było wśród awangardy o wiele więcej, niż by się pianofil spodziewał 🙂 Siedzę w tym, to wiem. Oczywiście ocena jest kwestią indywidualną. I nie łączmy spraw artystycznych z socjologicznymi, bo to fałszywy trop. Co widać po latach. O Pendereckim i wspaniałym okresie jego młodości już nie mówię, bo to banał, ale taki Górecki, kiedy był młody, pisał utwory o takiej energii, jakiej później już nigdy nie dorównał. Te awangardowe właśnie. W świecie różne stylistyki miały swoje strefy wpływów, w każdym kraju wyglądało to nieco inaczej. A w Sowiecji za awangardę można było dostać zakaz wykonywania zawodu.
Szarlatani byli zawsze, a może nawet nie tyle szarlatani, co zręczni prestidigitatorzy, którzy posługiwali się stempelkami modnymi w danej epoce i osiągali szczyty popularności, w późniejszych czasach popadając w zapomnienie. I byli tacy, co szli do przodu, a ich twórczość była przez współczesnych niezrozumiana. Nie ma tu nic prostego, każde upraszczanie jest zdradliwe. A już porównywanie takich mechanizmów do tego, co się dzieje teraz, to, proszę mi wybaczyć, demagogia.
Jak już mówimy o Mycielu, był on kompozytorem raczej nierównym, niektóre jego utwory były niezręczne lub śmiertelnie nudne, ale miał też w swoim dorobku rzeczy ciekawe, jak ostatnie symfonie czy Liturgia sacra (ta ostatnie pod wpływem Strawińskiego zresztą). Mycielski żył, jak żył, nie dlatego, że taką, a nie inną muzykę pisał, tylko dlatego, że tak, a nie inaczej pisał (o muzyce i nie tylko) i z takich, a nie innych sfer się wywodził – przypomnijmy, jakie to były czasy: punktów za pochodzenie i gnojenia ludzi o korzeniach szlacheckich (Róża Woźniakowska-Thun pisała w swoich wspomnieniach o niewesołej kondycji bytowej rodziny w czasach jej dzieciństwa). Za to miał świetne kontakty we Francji i Anglii poprzez odgałęzienia swej rodziny 🙂 No i w środowisku muzycznym miał wielki autorytet, ale też nie z powodu swojej muzyki, tylko pióra i postawy.
Mam nagrania wielu rzeczy Mycielskiego. To nie jest geniusz, rzecz jasna. Ale fakt, że się tego nie wykonuje wcale w zasadzie, jest w jakimś sensie nieprzyzwoite. W moim odczuciu np. taka Symfonia Polska jest lepsza i ciekawsza od drugorzenych dzieł pierwszorzednych kompozytorów awangardy, które się gra dla nazwiska. Żył jak żył że względu na uczciwość i przywiązanie do pewnych zasad, przez które komponował, jak komponował. Pochodzenie, jak w przypadku Iwaszkiewicza, mogło nie być problemem.
Wieinberg miał pochodzenie maksymalnie „złe” podobnie jak Mycielskiego, choć zarazem było to pochodzenie z przeciwleglych biegunów. Obu naznaczyla wojna, choć też inaczej. Pierwszy miał więcej talentu, choć zdarzały mi się knoty. Ale w muzyce obu porusza mnie, choć na różny sposób, właśnie uczciwość i to cały czas słyszalne złamanie, pekniecie. Swoją drogą ciekawe, kiedy Pani tych większych form Myciela ostatnio słuchała? Bo ważny jest kontekst czasu, epoki i otoczenia. Weinberga słuchamy tu i teraz. To jasne, że Penderecki, Górecki etc z tego okresu już próbę czasu przeszli. Oczywiście ci nie byli tak naprawdę nigdy w szpicy, nie wiem nawet, czy byli tak do końca echt awangarda w sensie poczucia misji burze i (a nie poczucia: dobra, jestem świetny, więc mogę wam pokazać na co mnie stać również i w te klocki). Pewno w takim seansie, jak Lutos (nie) był socrealistą pisząc Koncert na orkiestrę, lub Szostakowiczem pisząc 5 Symfonię. Ale ci, co dziś wychwalaja np. Weinberga, a jeszcze 40-30 lat temu nie mieliby odwagi pochwalić, bo obowiązywała linia, że epigon Szostakowicza, który był z kolei epigonem Mahlera, powinni pomyśleć. Jest piśmiennictwo zachowane, choć rzecz jasna o radzieckich nigdy nie można było tak do końca szczerze napisać…
Autokorekta w smartfonie, brr
Szostakowicz był MOMENTAMI epigonem Mahlera, tak jak Weinberg był MOMENTAMI epigonem Szostakowicza 😛 ale większość ich twórczości jest nie o tym, choć trochę i o tym.
Penderecki i Górecki jak najbardziej byli w ścisłej szpicy, awangardowi i młodzi gniewni – pamiętam dobrze te czasy, chodziłam wtedy jeszcze do szkoły, ale jednak. Pender nawet naraził się dwóm stronom – pisząc Pasję, wskutek czego awangardziści niemieccy mu zarzucali zdradę awangardy, która to (zdrada) nastąpiła, ale o wiele później…
Drogi pianofilu, niewykonywanie zmarłych kompozytorów to osobny rozdział. To dotyczy nie tylko Mycielskiego, ale i daleko większych, z Serockim i Bairdem na czele… A przecież, pamiętam, mój pierwszy naczelny mawiał jeszcze w latach 70., że jest pięciu właścicieli muzyki polskiej, wliczając w tę piątkę również tych dwóch właśnie… Różne są tego przyczyny, a głównie pieniężne – prawa autorskie, kwoty, jakich PWM życzy sobie za wypożyczanie głosów orkiestrowych itp.
Aha, i jeszcze co do pochodzenia Mycielskiego i Iwaszkiewicza – tu jest duża różnica, Iwaszkiewicz od początku zadeklarował współpracę z władzami i trzymał się jej, z czego obie strony miały korzyści. Nie da się tych dwóch panów porównywać.
Ludzieeee!! Ratunku!!
Co Wy na to:http://wyborcza.pl/7,113768,23806674,idziesz-do-filharmonii-wlacz-komorke-czy-polska-aplikacja.html
No, wizja jest dość straszliwa. Mam nadzieję, że w filharmoniach się nie przyjmie. Na koncerty stadionowe – proszę bardzo.
Niby możemy z bliska oglądać śpiewaków na transmisjach np. z Met, ale to jednak coś innego.
Ależ tu ciekawa dyskusja. Czytam z rumieńcami i się uczę. Sercem jestem za Szostakowiczem i Weinbergiem, ale czy słusznie, nie wiem, bo mało wiem. Dla mnie Szostakowicz jest skrajnie szczery, w muzyce, w życiu raczej nie mógł. Nie uciekł, próbował się wpasować. Podobnie później, z innej perspektywy, Richter. Dlatego są teraz tak wiarygodni.
Jeden dość trafny komentarz do artykułu o smartfonach w filharmonii (cytuję bez zgody):
Jak już mam gapić się w „telewizorek”, to wolę w domu. Można zakąsić i wypić pod jakiś kwartet. Zawsze też można zatrzymać i zrobić siku
@Łabądek
Łabądku, to się skończy. Liczę na to, że smarthphon’y przeminą. A już na pewno nie będzie ich masowo używać publiczność filharmonii. Wierzę w to. Sama ostrzę sobie zęby na ten tutaj. Tylko dzwoni i można pisać, choć jeszcze nie obsługuje polskiego języka:
http://www.bbc.com/future/story/20180814-the-new-phones-that-are-stuck-in-the-past
https://www.punkt.ch/en/products/
@Frajde
Trzymam Cię za słowo!
Nie tylko ja się przeraziłam…..
Lubię takie koncerty jak ten dzisiejszy wieczorny, typowe dla Chopiejów – trzy koncerty fortepianowe jednego wieczoru, każdy w wykonaniu innego pianisty. Choćby nawet nie wszystko było satysfakcjonujące, to zawsze coś się znajdzie. Peter Donohoe zagrał bardzo interesujący Koncert Witolda Maliszewskiego (nauczyciela Lutosławskiego) – wreszcie nie szkoła niemiecka, tylko rosyjska – Rimskiego-Korsakowa, niezwykle ciekawa instrumentacja z częstym podbarwianiem perkusją (ksylofon, dzwonki, triangiel itp.), trochę jakby z Rachmaninowa (początek jakby z II Koncertu, tylko z gongiem!):
https://www.youtube.com/watch?v=d6ukSi9xxVo
Dopiero w finale pojawia się temat mazurkowy i zaczyna się banał.
Nie mam pojęcia, co Donohoe zagrał na bis, brzmiało mi to trochę jak Paderewski.
Olli Mustonen zagrał Fantazję polską Paderewskiego i zrobił z niej cyrk w swoim stylu, wymachując rękami i waląc chwilami niemiłosiernie – ale jakoś potrafił miękko zagrać Bartóka na bis.
Dobrze, że nie wyszłam z drugiej części – choć nie cierpię Czajkowskiego, to ciekawa byłam, jak to wykona Plamena Mangova. No i się nie zawiodłam – świetna była! Trochę jakby „pod Marthę”, temperament ogromny, ale nawet forte nie było sforsowane jak u poprzednich obu pianistów, zwłaszcza u Mustonena. Tyle że trochę rozjeżdżali się z orkiestrą (Sinfonia Varsovia, dyr. Jose Florencio). Na bis pieśń Schuberta Atlas w opracowaniu Liszta.
Popołudniowy koncert był rozczarowaniem głównie z powodu Akiko Ebi, która zupełnie nie pasuje do instrumentu historycznego (znów erard 1838), a ponadto często się myli. Wiolonczela Christophe’a Coina też nie zawsze brzmiała ładnie, najlepiej chyba w Sonacie Chopina, ale partia fortepianowa zbytnio nie dostawała, żeby można było mieć satysfakcję. W czwartek Andrzej Bauer z Tobiasem Kochem – może będzie lepiej…
Akiko Ebi – jak przeczytać jej biogram, to wyłania się iście kolosalna persona. Pal licho Konkurs Chopinowski, ale w końcu w 1975 roku była druga na Konkursie Long-Thibaud, przegonił ją wówczas jedynie Michaił Rudy. No ale, niestety, jedyny blask, jaki roztaczała wczoraj, to był blask syntetycznej złotej nici, którą broszowane było jej wdzianko, niczym łup z bazarku na Bakalarskiej. Coin, również znany z dokonań, bardzo dobrych nagrań i z autopsji od dobrej strony, także nie błysnął, ani tonem (dość jakby płaskim i bezbarwnym, do tego nie niepokalane to było intonacyjnie) choć chyba grał jakby z kulą u nogi. W każdym razie wydaje mi się, że jak w tej samej sali słyszeliśmy go kilka dni temu z Quatuor Mosaïques, to jego wiolonczela (Testore bodaj, z charakterystycznymi inkrustacjami) brzmiała jakby całkiem inaczej. Interesujące było śledzenie min – ona niemal cały czas z przyklejonym sztucznym uśmiechem, który – jak mi się wydaje – u Japończyków wyraża rodzaj zażenowania i skonfudowania. On ze złym, wręcz wściekłym wyrazem twarzy, jakby ją chciał przebić smyczkiem. No, nie szło coś i chemii między nimi nie było. Ale pianistka grała po prostu momentami rozpaczliwie, jakieś mozolne łupanie, cały czas wrażenie pokonywania oporu, jak w opresyjnym śnie (uciekać trzeba, a nogi po kolana w gęstym błocie etc.). Po pierwszej części z kolegą wyszliśmy, w końcu chodzimy na Festiwal dla przyjemności, a nie z reporterskiego obowiązku 🙂 . Jedyna nadzieja w tym, że Bauer z Kochem WRESZCIE zagrają Sonatę g-moll Chopina jak należy.
Na Sali Moniuszki zrobiłem mały eksperyment. Maliszewski z bardzo dobrej odległości (XIII rząd, czyli de facto 9-ty, ale z lewej strony parteru, tuż pod mini-lożką amfiteatru, gdzie lubiłem siadać. Od Mustonena – przedostatni rząd parteru, idealnie na środku. I spora różnica w odbiorze – po transferze było w zasadzie niemal bardzo dobrze, zdecydowanie lepiej. Tak jest z tą salą. Dodam w konfidencji, że jak uciekliśmy z drugiej połowy pierwszego koncertu, to się wkradliśmy do loży na najwyższym poziomie i tam sobie z tej „jaskółki” posłuchaliśmy całej próby z Fantazją Polską. I jeszcze to ciekawsze – słychać wszystko, ale zarazem całkowicie płasko. Sam fortepian – bardzo dobry do słuchania stamtąd, ale z orkiestrą – jakby wyprasowane wszystko przez walec (a w zasadzie przez sufit, od którego się to nad samą głową odbija).
Koncert Maliszewskiego po prostu lubię. Przez lata słuchałem starych nagrań Andrzeja Stefańskiego i Jakuba Kaleckiego (stare nagranie z Gertem, ale Kalecki grał to po raz pierwszy w 1932 r.). U ans grywa go teraz jeszcze Łukasz Trepczyński. Jak tylko Donohoe nagrał dla Duttona płytę, sprowadziłem w te pędy. Wczoraj była zresztą sprzedawana – na okładce ma Pałac Jabłonowski na starej fotografii, czyli vis a vis TWON, fajna koincydencja. Na płycie pianiście towarzyszy gra Royal Scottish National Orchestra i dyryguje Martin Yates – mam wrażenie, że w sumie troszkę jednak ta studyjna wersja jest lepsza. Recenzje z płyty były niezłe, acz w niektórych Maliszewski występował jako „Polish-Ukrainian” lub wręcz „Russian”. W omówieniu tego wydawnictwa na Amazonie czytamy: „After the revolution, he [Maliszewski] moved to Poland and is often considered a Polish composer”. :-). Że też jeszcze nie interweniowały nasze służby dyplomatyczne!
Mnie w tym koncercie interesuje jednak coś innego, co dotyczy też np. nagranych niedawno przez Borowicza symfonii Nowowiejskiego: jak w Dwudziestoleciu, starsi kompozytorzy, reprezentujący dotąd późnoromantyczną estetykę, w latach 30-tych zaczęli wyraźnie modernizować swój język, i to zarówno w harmonii, jak i instrumentacji. Jak się ten Koncert porówna np. do słabszej znacznie „Fantazji kujawskiej” (było to niedawno, dość słabo, grane w S1 i jest kapitalne nagranie Kędry) z 1928 r., to widać różnicę. Zresztą Koncert jest wprawdzie raptem 2 lata późniejszy, ale został chyba przerobiony w 1938 r. Zgodzę się jednak, że w finale troszkę kiczu mamy, zwłaszcza jak wchodzi motyw „A ta przepióreczka, latała biegała, aż się …..” 🙂
A na bis bodaj był ponoć Czajkowski.
Mustonena PK nie lubi i my to wiemy, a nawet rozumiemy :-). My akurat (to nie pluralis maiestatis, ale głos kilku jeszcze Kolegów bywalców) raczej tak. Oczywiście ta Fantazja Polska, której nie cierpię raczej, została przez niego całkiem ZDEKONSTRUOWANA. Awdiejewa grając ją niedawno w FN dokonała jej ożywczej REKONSTRUKCJI, on zaś nie mniej ożywczej DEKONSTRUKCJI. Oba wykonania były niesamowicie ciekawe i chwała, wieczna chwała NIFC-owi, że w ogóle nakłania pianistów tej klasy do grania tego rodzaju rzeczy. Takie numery, to tylko na tym Festiwalu! Oczywiście było fascynującym słuchać tego strupieszałego raczej utworu, który jeszcze jakoś tam się zaczyna, ale potem zupełnie nie jest w stanie się skończyć (choć Earl Wild wiedział jak go ożywić) w tak odmiennej wersji, że czasem wręcz zalatywał Prokofiewem. W wersji Mustonena zresztą jeszcze bardziej wychodziło, że to jest głównie Fantazja Ukraińska (no, ale skąd był Paderewski?), czyli, że tu jest takie jeszcze bardzo przedrozbiorowe poczucie, czym jest Polska i Polskość. W każdym razie póki co 1-0 dla Awdiejewej, choć jak się Dyrekcji Festiwalu uda namówić do grania tego przez Argerich albo Anderszewskiego 🙂 to może jeszcze zmienię zdanie 🙂
A co do koncertu Czajkowskiego to podpisałbym się pod każdym słowem PK. Ale chyba już się mocno zestarzałem, bo nie mogę niemal tego słuchać, a kiedyś, lata temu, to był ulubiony utwór. Dla odtrutki musiałem sobie posłuchać tego:
https://www.youtube.com/watch?v=ULppUVFtiHs
Dla mojego pokolenia Coin jest jedną z legend historycznego wykonawstwa. Z kwartetem mnie oczarował (i dwa lata temu, i ostatnio; Koncert e-moll z Kennerem i QM – po dość bladym muzykowaniu tegoż z AMQ – to wreszcie było coś); wczoraj wiolonczelista też wprawdzie robił, co mógł (a może naprawdę dużo 🙂 ), ale przecież nie tylko do tanga trzeba dwojga…
Na tym partnerstwie bez chemii stosunkowo najlepiej wyszedł Franchomme, który wymaga mniej od pianisty. Ale Chopin ucierpiał okrutnie. Szkoda, że Akiko Ebi (z nieodłącznym uśmiechem na ustach) zarżnęła ten wspólny występ – z innym fortepianistą rzecz mogła bowiem wyglądać zupełnie inaczej.
Z wieczora najlepiej zapamiętam natomiast Ollego Mustonena, któremu udała się trudna sztuka fantazyjnej reanimacji trupa 😉 Nie wiem, czy wszystkie inne dekonstrukcje pianisty przyjmowałbym z równym entuzjazmem, lecz tę tak właśnie przyjąłem – pierwszy raz chciało mi się słuchać do końca. Spore przeżycie z dziełem, na którym dawno już, przyznaję, postawiłem kreskę. A że Olle nie jest artystą, który by się wszystkim podobał, to wiadomo nie od dziś (można wspomnieć choćby nasze tu dyskusje sprzed paru lat po jego recitalu). I zapewne nie wszystkim podobają się np. jego nagrania koncertów Beecia – w podwójnej roli solisty i dyrygenta – które osobiście uważam za porywające i nader odkrywcze. No i jeszcze ten zjawiskowy bis wczoraj…
U Mangovej zresztą także wyróżniłbym właśnie naddatek. Ale pisze to w końcu znany „miłośnik” bemollki Piotra Iljicza 😛
Z utworu Maliszewskiego przebijała niewątpliwa fascynacja Czajkowskim; nie jest to muzyka, do której chciałoby mi się wracać. Taka – jak się mawia – ‚muzyka niekonieczna’. Mam nadzieję, że Donohoe dostanie jeszcze szansę pokazania się w innym repertuarze.
A w mianowniku oczywiście Olli 🙂
Link Pianofila r e w e l a c y j n y! Zatęskniłam za Brytyjczykami. Takie poczucie humoru chyba tylko tam możliwe.
I zanęciłam się, gdyż nie byłam na wczorajszym koncercie, żeby posłuchać tegoż koncertu Czajkowskiego. Proszę zatem Ł., żeby wynalazł jakieś dobre wykonanie, na co słyszę: „O nieee, nie chce mi się słuchać Czajkowskiego”. To chyba jakaś alergia pokoleniowa:-)
A na Pletneva mam właśnie XIII rząd, choć nie pamiętam, czy z lewej, czy z prawej. Po dawnych koncertach z Matsuevem i chyba Trifonowem wolałam nie ryzykować zderzenia audio z rosyjską machiną orkiestrową. Na Andsnesa i Hamelin’a rząd V. Będzie to eksperyment. A dziś w dodatku do RP, pan dyrektor NIFC mówi, że duża sala operowa świetna akustycznie. No tak otwarcie nas w konia robić to nawet zabawne.
Niby Malicki coś takiego robi, ale to jest trochę inny poziom, bardziej „popularny” jakby….
Myślę, że popis na promsach był dlatego tak atrakcyjny, bo wyjątkowy. Wydaje mi się, że można się tak wygłupiać dopiero, gdy jest się wytrawnym muzykiem, wówczas jest to zabawne i przekonywujące. Ot uroczy przerywnik. Gdy staje się to podstawą twórczości, to krótka droga do banału i kiczu.
…wytrawnym muzykiem oczywiście, ale publiczność też musi być wyrobiona.
Mam taką śmieszną książeczkę o muzyce, przetłumaczoną z angielskiego przez p. Gałązkę-Salomon z serii „Dobry blef wchodzi w krew”.
To są żarciki o tym, jak udawać w towarzystwie, że się jest ekspertem od muzyki poważnej. Problem polega na tym, żeby naprawdę zrozumieć te żarciki, trzeba mieć niezłe pojęcie o muzyce 🙂
GP
Salamon (i to bynajmniej nie z przemówień tow. Wiesława) 😉
@ŚP
mea culpa – drgnęła mi ręka, miałem sprawdzić 🙁
To jeszcze dopowiem, że wedle niektórych opinii Gomułka wcale nie przekręcał tego Salomona na Salamona ze zwykłego nieuctwa, lecz traktował to jako żart z ówczesnego aparatczyka o nazwisku Salamon; być może nawet jakoś tam spowinowaconego z tłumaczką – która zresztą raczyła nie tylko skopać (relata refero), ale co gorsza zawłaszczyć polską wersję Monty Pythona po Tomaszu Beksińskim 🙁