Tam i z powrotem

Mamy nową wspaniałą operę. Pokazano ją dotąd dwa razy na festiwalu Sacrum Profanum, który ją zamówił, ale miejmy nadzieję, że w przyszłości zaistnieje na scenach.

Ahat-ili, siostra bogów Aleksandra Nowaka do libretta Olgi Tokarczuk według jej książki Anna In w grobowcach świata, została wystawiona w sali teatralnej krakowskiego ICE w reżyserii Pii Partum z udziałem orkiestry AUKSO pod batutą Marka Mosia. Jeśli chodzi o stronę muzyczną, nie było lepszego wyboru.

Olga Tokarczuk napisała swą książkę na zaproszenie do międzynarodowego programu literackiego Mity. Wzięła na warsztat jeden z najstarszych w dziejach ludzkości: sumeryjski mit o bogini Inannie, która idzie do swej siostry Ereszkigal, władającej krainą umarłych. Chociaż jest boginią, sama umiera, ale, by ją ratować, udaje się tam jej partner Dumuzi, a po jej powrocie na ziemię i rozpaczy za Dumuzim rusza tam jej ludzka towarzyszka Ninszubur, by jego z kolei zastąpić, wcześniej jeszcze apelując do trzech bogów-ojców. Zejście do piekieł powtarza się w mitologiach – mamy choćby mit o Demeter i jej córce Korze albo o Orfeuszu wyprowadzającego z Hadesu Eurydykę. Mit ten jest obrazem odwiecznej tęsknoty, by przezwyciężyć śmierć.

Opera Nowaka i Tokarczuk nie jest jednak ani prostym przeniesieniem mitu, ani książki. O Nowaku można już powiedzieć, że jest niezwykle utalentowanym twórcą operowym – pokazana 8 lat temu w Operze Narodowej Sudden Rain była jeszcze tego nieśmiałą zapowiedzią, w pełni już ukazał swój talent w Space Opera, wystawionej swego czasu w poznańskim Teatrze Wielkim. To dzieło, które usłyszeliśmy w Krakowie, jest dziełem dojrzałym, znakomicie skonstruowanym formalnie: wyłania się niemal z nicości, by później rozwinąć się w istne falowanie emocji. Można powiedzieć, że jest to muzyka na swój sposób eklektyczna – pojawiają się w niej nawet czasem fragmenty prawie tonalne, zawsze jest to jakoś uzasadnione w treści. Wspaniała instrumentacja. No i soliści-śpiewacy mają pole do popisu.

Postacią tytułową jest śpiewaczka do zadań specjalnych – Joanna Freszel, jej mroczną siostrą – Ewa Biegas. Współczująca Ninszubur – to Urszula Kryger, przebrana nie do poznania (niezbyt twarzowo zresztą), a Dumuzim jest Jan Jakub Monowid, znakomity zwłaszcza w scenie z Ereszkigal. Muszą śpiewać w różnych językach: głównym językiem opery jest angielski (kompozytor wyjaśnia, że to dlatego, że dobrze się w nim śpiewa, a ponadto to dziś lingua franca), ci, którzy schodzą do podziemi, rozmawiają po akadyjsku, a trzej bogowie ojcowie (Łukasz Konieczny, Bartłomiej Misiuda, Sebastian Szumski) – w trzech językach chrześcijaństwa: po starogrecku, łacinie i starocerkiewnosłowiańsku.

Jedno, co odstaje od poziomu, to scenografia – pominąwszy powoli obracające się koło wymyślone przez reżyserkę Pię Partum, to jakieś nieforemne białe balony wiszące nad sceną, na których wyświetlane są czarnobiałe filmy pokazujące współczesne życie codzienne: plac zabaw dla dzieci, ulicę z wiaduktem i samochodami… Ani to estetyczne, ani uzasadnione. Kostiumy też nie są najszczęśliwsze. Jednak po jakimś czasie tego się nie zauważa, zostaje muzyka i tekst.

Przed spektaklem było spotkanie z twórcami. Olga Tokarczuk opowiadała, jak bardzo spodobała jej się forma opery, choć pisanie libretta było dla niej ciężkim zadaniem, bo nie lubi dialogów, uważa, że więcej przekazujemy sobie językiem ciała, milczeniem, niedopowiedzeniami. Jednak podoba się jej, że w operze może być patos, ale i humor.

Nowak podkreślił, że dla opery dziś jedynym ratunkiem jest mocny tekst, dzięki któremu muzyka wzbudza rezonans. Znał wcześniej inne książki Tokarczuk, ta go zaskoczyła swoją surowością i chłodem. Mity, powiada, oddziałują na wyobraźnię, ale nie na emocje, a opera jest gatunkiem emocjonalnym. Jednak przekonały go słowa Olgi, że przez ten projekt poczuła się wepchnięta w jakiś odwieczny, płynący nurt. Muzyka jest kalkulacją, ale w pewnym momencie trzeba wyłączyć procesy intelektualne i racjonalne. Opera jest przede wszystkim narracją, a także prowadzeniem emocji, muzyka musi wciągać i być w zgodzie z tekstem. I tak właśnie jest w tym wypadku.

Praca nad dziełem trwała trzy lata, nad spektaklem – 12 dni. Był filmowany, ma to ponoć pokazać TVP Kultura. Ale telewizja nie jest w stanie przekazać odbioru na żywo, więc należy życzyć temu dziełu kolejnych wystawień.

Spektakl był zakończeniem festiwalu Sacrum Profanum – bardzo żałuję, że nie mogłam zobaczyć z niego więcej (poza jeszcze znakomitym koncertem Arditti Quartet), bo program był naprawdę ciekawy. Za dużo dzieje się tej jesieni.