Tradycyjnie-nietradycyjnie

Ostatni dzień Jazzowej Jesieni zwykle był poświęcony jazzowi tradycyjnemu; ja zwykle już wówczas wyjeżdżałam. Ale w tym roku zostałam, bo było inaczej.

Ten stały punkt festiwalu został doń wprowadzony na specjalną prośbę ustępującego prezydenta Bielska-Białej Jacka Krywulta, miłośnika tego gatunku, i szczerze mówiąc zwykle był raczej kłopotem dla organizatorów. – Gdzie ja mu znajdę jazz tradycyjny, przecież już nikt tego nie gra – narzekał Tomasz. Jednak w tym roku można było załatwić ten element prawdziwym przebojem, jakim w zeszłym roku okazała się płyta Jazz-Bandu Młynarski-Masecki Noc w wielkim mieście. Wykonawcy ci są też bardzo lubiani przez młodą publiczność, ale i starsza mogła się tu pożywić przedwojennymi przebojami.

Chyba nie muszę zbyt wiele opowiadać o tej płycie, bo swego czasu było o niej głośno. Zespół – Jan Emil Młynarski śpiewający i grający na bandżoli, Masecki jak zwykle na pianinku, trzy saksofony plus perkusja – wziął na warsztat przeboje autorów głównie żydowskiego pochodzenia, jak większość przedwojennych muzyków jazzowych i jazzujących. Wielu z nich zginęło, ale akurat autorzy pomieszczeni na tej płycie ocaleli w Stanach Zjednoczonych (Henryk Wars, Samuel Ferszko) czy ZSRR (Fanny Gordon, autorka m.in. Balu na Gnojnej, którego na płycie nie ma, jest za to rozkoszny Abduł Bej). Młynarski i Masecki potraktowali te utwory z przymrużeniem oka, z cieniem satyry, ale i z czułością. W wersji scenicznej opracowania są bardziej „odjechane”, zawierają więcej elementu improwizacji. Publiczność bawiła się świetnie prawie półtorej godziny. Oczywiście muzycy wspomnieli Tomasza Stańkę – Masecki powiedział „pozdrawiamy go i mamy nadzieję, że jest z nami i mu się podoba”, a Młynarski podkreślił, że polski jazz nie narodził się z odwilżą w 1956 r., ale był przed wojną i grało go, można powiedzieć, pokolenie rodziców Tomasza. Bez nich nie byłoby Komedy i innych. Po występie panowie przebrali się szybko z eleganckich strojów (Młynarski wystąpił we fraku, z białym kwiatem w butonierce) w dresy i poszli podpisywać płyty.

Drugi koncert trwał jeszcze dłużej, przeciągnięty przez lidera zespołu Afro-Caribbean Jazz Sextet Eddiego Palmieriego. To pianista z Portoryko, o korzeniach, jak nazwisko wskazuje, włoskich (mówi, że część rodziny wywodzi się z Florencji, a część z Korsyki). Lat 81, laureat 8 nagród Grammy, specjalność: jazz latynoski. Tłumaczy, że nie lubił kiedyś jazzu, ale z czasem zaczął łączyć harmonie jazzowe i impresjonistyczne (tu wymienia Debussy’ego) z rytmami afrykańskimi. Zagrał z drugim starszym panem, Vicente „Little Johnny” Rivero, na kongach (rewelacyjnym) i czterema młodymi muzykami: trębaczem Jonathanem Powellem, saksofonistą Louisem Fouche, Luquesem Curtisem na basie i Camilo Moliną na perkusji. I rozszaleli się. Kiedy doszło do samby, po bokach sali parę par zaczęło tańczyć. Publiczność też była wciągana do gry przez rytmiczne oklaski. Starszy pan, który co chwila zresztą pociągał sobie winko z kieliszka, nie mógł po prostu skończyć, kondycją przewyższał młodych, aż wreszcie musiał interweniować jego syn, a zarazem menedżer, wyciągając spod niego krzesło i zabierając basiście instrument, żeby już nie mogli grać. A mogliby tak może całą noc, publiczność też wyraźnie nie chciała się z nimi rozstać. Po koncercie było to samo: lider, wciąż roześmiany, udzielał wywiadu, czarował, istny król życia – a koledzy nie byli w stanie go wyciągnąć. – My już idziemy – mówił syn, ale tato się tym za bardzo nie przejmował. Końcówka więc festiwalu była wesoła i pozostawiła nas w lepszym humorze.

A następna Jazzowa Jesień za rok.