Przyjaciele

Wajnberg i Szostakowicz – już zawsze ze sobą związani, choć dopiero od niedawna ten pierwszy wychodzi z cienia tego drugiego.

Dziś w NOSPR w ramach Dni Wajnberga wystąpiło Berlin Piano Trio, w dwóch trzecich polskie – skrzypek Krzysztof Polonek (członek orkiestry Berlińskich Filharmoników), jego żona wiolonczelistka Katarzyna (pedagog Akademii Muzycznej w Poznaniu) i pianista Nikolaus Resa – oraz Joanna Freszel. Program symetryczny: trio Wajnberga, pieśni Szostakowicza z triem, pieśni Wajnberga (w opracowaniu z triem), trio Szostakowicza.

Jednak rozrzut stylistyczny był dość duży. Większość utworów pochodziła z pierwszej połowy lat 40., ale zdecydowanie wybijało się 7 wierszy Aleksandra Błoka op. 127 Szostakowicza z 1967 r. To mogło skłonić do pewnej refleksji. Późna twórczość zarówno Szostakowicza, jak Wajnberga, każda w nieco inny sposób, ale podobnie, stała się jakby spopielona. Jakby wszystkie wielkie emocje zostały już powiedziane – właśnie w latach wojny i zaraz po niej – i już ten pierwszy ogień zgasł, żarzy się tylko pod spodem tego popiołu. 7 wierszy to muzyka ascetyczna, często dwugłosowa – głos plus skrzypce lub wiolonczela, czasem burzliwa, ale wciąż jakby oschła i mroczna.

Oba tria – Wajnberga z 1945 r. i słynne, o rok wcześniejsze II Trio Szostakowicza, to poświęcone zmarłemu przyjacielowi Iwanowi Sollertyńskiemu, to utwory – przeciwnie – mocne i intensywne. W utworze Wajnberga odczułam pewien niedosyt jeśli chodzi o partię fortepianu, szczególnie istotną i uderzającą w drugiej części, Toccacie, gwałtownej i niemal agresywnej (o ile pierwsza część utworu mogła się kojarzyć z Szostakowiczem, podobnie też finał, to druga już nie). Co ciekawe, żydowskie motywy pojawiają się oczywiście u Wajnberga, ale w tym utworze jest ich akurat mniej, natomiast finał Tria Szostakowicza to wręcz taniec chasydzki, taniec duchów trochę, wspomnienie nieistniejącego świata. Szostakowicz miał wielu przyjaciół Żydów poza Wajnbergiem, był nim też wspomniany Sollertyński. Stąd wrażliwość kompozytora na tę tematykę i użycie jej akurat w tym utworze, pełnym skrajności – od onirycznego nastroju początku poprzez sarkazm scherza i passacaglię opartą na ciężkich akordach fortepianu, zapowiadającą na swój sposób tę z I Koncertu skrzypcowego, po ów żałobny żydowski taniec.

Joanna Freszel śpiewała Szostakowicza może trochę zbyt intensywnym czasami głosem; zupełnie inaczej potraktowała Pieśni żydowskie do słów Icchoka Lejba Pereca Wajnberga. Powstałe w 1943 r. (ukazały się pod tytułem Pieśni dziecięce), wykorzystują kilka wierszy dla dzieci wielkiego klasyka literatury jidysz; niektóre z nich miały już wcześniej popularne melodie (trzy z nich znam), ale Wajnberg dopisał własne (podobnie postąpił później Szostakowicz w swoim cyklu Z żydowskiej poezji ludowej). Te pogodne utworki przełamał tragicznym Der jesojmes briwełe, listem do zmarłej matki. Solistka wykonała te pieśni z wyczuciem, wcześniejsze z humorem i wdziękiem, ostatnią – bez nadmiernego patosu.

W sali kameralnej NOSPR było niewielu ludzi, ale wszyscy wyszli poruszeni.

Ja wracam jeszcze do Katowic za tydzień.