Estońskie czary wokalne

Niewielka była publiczność pięknego wtorkowego koncertu w Filharmonii Narodowej – gdyby się odbył w sali kameralnej, wyglądałoby to lepiej. Ale myślę, że dobrze, że artyści mieli dla swoich dźwięków większą przestrzeń.

Heinavanker – zaskakująca jest etymologia tej nazwy. Oznacza „wóz z sianem” i chodzi tu o ten konkretny – tryptyk Hieronima Boscha. Cytuję z noty programowej: „…alegoryczne sceny zdają się być inspirowane sprawami całkiem współczesnego życia. Na tym niezwykłym obrazie ogromny stóg siana toczy się przez krajobraz, w którym żądza posiadania prowadzi ludzi do autodestrukcji. Pośród tego zamętu powstaje muzyka. O rząd dusz muzyków walczą tu drwiący demon z modlącym się aniołem”.

Estońscy śpiewacy wydają się jednak bliżsi temu aniołowi, a przynajmniej w dzisiejszym programie. Zarówno z powodu tematyki, głównie nabożnej, jak i z powodu iście anielskich brzmień. Estonia to w ogóle, jak wiadomo, kraj śpiewu, nawet rewolucję mieli śpiewającą. Heinavanker przyjechał w składzie siedmiorga śpiewaków – dwóch pań i pięciu panów, w tym kierującego zespołem Margo Kõlara, śpiewaka i kompozytora, autora muzyki instrumentalnej, elektronicznej i wokalnej, ze skłonnością do archaizowania.

Właśnie jego utwory, archaizujące i o słodkich harmoniach, przeplatały się w pierwszej części koncertu z częściami mszalnymi Johannesa Ockeghema, ale z różnych mszy, oraz z pięknym Magnificat Mikołaja z Radomia. W drugiej zaś części estońskie pieśni runiczne oraz ludowe pieśni pochwalne zostały z kolei przeplecione z trzema chorałami Bacha – trochę zaskakujący zestaw stylistyczny, chyba dla podkreślenia wspólnej luterańskiej tradycji.

W pierwszej pieśni runicznej, Loomine (Stworzenie), wyszli na scenę wężem, każde z nich trzymając rękę na ramieniu osoby poprzedzającej – i natychmiast przypomniało mi się, jak to samo, przy tej samej pieśni, zrobiło z nami Linnamuusikud w Starym Sączu, wyprowadzając w ten sposób za sobą całą publiczność na trawnik przed kościołem św. Elżbiety. (Zbieżność repertuarowa to zresztą nie przypadek – jak twierdzi Marcin Bornus-Szczyciński, który był na tym koncercie, większość śpiewaków była też członkami Linnamuusikud.) Próbowałam się tym razem wsłuchać w słowa po estońsku i rozpoznałam liczebniki (każdy, kto czytał w dzieciństwie Cudowną podróż Selmy Lagerlöf, umie liczyć do sześciu po fińsku, a tym samym rozumie bardzo podobne liczebniki estońskie); w domu już znalazłam nagranie z tłumaczeniem tekstu i faktycznie. A tutaj nagranie z chodzeniem.

Runiczne pieśni są transowe, oparte na powtarzających się motywach (czasem śpiewacy dołączają adekwatny ruch sceniczny), czasem dysonansowe. Natomiast ludowe pieśni pochwalne to dziełka początkowo jednogłosowe, potem dołączają się kolejne głosy – tu jeden z przykładów. Na bis uczęstowano nas jeszcze śpiewem alikwotowym. Tutaj jest cały koncert, w którym znalazły się też punkty z dzisiejszego repertuaru, w tym ów bis z alikwotami.

Ciekawostka: światła na sali były wygaszone, oświetlona tylko estrada (a organy podświetlone na zielono). Zwracały więc uwagę „zajączki” biegające po ścianach i suficie. Skąd się wzięły? Otóż śpiewacy (z wyjątkiem dyrygenta) zamiast nut używali tabletów. Pieśń runiczna z tabletu – takie czasy…