Znów o Prokofiewie
Koncert symfoniczny w Filharmonii Narodowej (przesunięty na sobotę i niedzielę, bo w piątek były tam urodziny Chopina) przypadł na parę dni przed kolejną rocznicą śmierci Prokofiewa, więc dobrze, że Alena Baeva zagrała jego II Koncert skrzypcowy.
O wieczorze nie będę się rozpisywać – solistka grała pięknie (na bis jeszcze wykonała pierwszą część V Sonaty Ysaÿe’a), orkiestra pod batutą Jacka Kaspszyka kompetentnie towarzyszyła, a w drugiej części poczułam się przytłoczona IX Symfonią Brucknera (nie powiem, muzycy się postarali, a dyrygent na koniec wytrzymał jeszcze dłuższy czas w milczeniu, ale ja po prostu nie jestem odporna na takie ciężary). Pozostanę przy Prokofiewie, który się ode mnie nie może odczepić jeszcze od koncertów Berlińczyków.
II Koncert skrzypcowy – to końcówka europejskiego życia kompozytora, dzieło jeszcze dość pogodne i łagodne, choć owiane nutką melancholii. Potem był powrót do ZSRR, do reżymu, który ostatecznie go złamał, także zdrowotnie. Jemu teoretycznie nic się nie stało, poza tym, że w pewnym momencie (1948) został potępiony, ale szybko napisał samokrytykę i od tej pory całkowicie już wpadł w socrealizm. Ale jego rodzina przeżyła tragedię i on nie był tu bez winy. Będąc na wakacjach, dał się osaczyć młodszej od siebie dwa razy niezbyt udanej poetce, która zapragnęła też być jego librecistką. Ostatecznie odszedł od rodziny – wiadomo, młoda służka i podnóżek (nie piszę tego z pogardą, ona sama się w takiej roli ustawiła) jest wygodniejsza niż żona, która wymaga, oraz dwaj nastoletni synowie. Nie poszło to zresztą szybko, nawet chciał wrócić do żony, ale dziewczyna zagroziła samobójstwem, więc uległ szantażowi. Od tej pory nic już nie szło dobrze także dla niego, mimo że zaczął pisać wiernopoddańcze dzieła.
Ale nie tylko. Choć w życiu codziennym był egocentryczny (mawia się o nim, że być może miał coś na kształt zespołu Aspergera), jego prawdziwe uczucia ujawniały się w muzyce. Jak w słynnych „wojennych” sonatach fortepianowych – VI i VII (o pierwszej z nich wręcz mawia się, że to portret Stalina; finał drugiej wszyscy znamy, jego nieubłaganą straszną maszynerię), czy w I Sonacie skrzypcowej op. 80 (zwłaszcza dzikość II części). No i w rzeczonej V Symfonii, która może na pierwszy rzut ucha sprawiać wrażenie wspomnienia Romea i Julii, ale w każdej części otwiera się jakaś szczelina grozy: monumentalne zakończenie I części, demoniczna repryza scherza, w kulminacji trzeciej, początkowo lirycznej, części potworny krzyk, jakby przeczucie wielkiego bólu, wreszcie końcówka finału, ten pociąg w niszczącym wszystko pędzie.
Prawykonanie odbyło się w Moskwie w 1945 r., dyrygował kompozytor. Po czym dostał wylewu. Od tej pory musiał się oszczędzać, a z czasem przyszły kolejne ataki. Szczególnym zwrotem w życiu osobistym był rok 1948: Prokofiew zwrócił się do żony Liny o rozwód, ona odmówiła, ale władze stwierdziły, że ich małżeństwo jest nieważne – nie dość, że ona jest cudzoziemką (z ojca Hiszpanko-Katalonką, z matki Polko-Ukrainką), to jeszcze ten ślub został wzięty w Bawarii i nigdy nie potwierdzony w ZSRR. W związku z tym Prokofiew stał się wolny i ożenił się z partnerką, Mirą. Co sprawiło, że Lina nie miała już żadnej osłony przed reżymem, który mógł ją w końcu aresztować (podobno pierwsze słowa, jakie wypowiedział kompozytor, gdy synowie przynieśli mu straszną nowinę, brzmiały: „Co ja zrobiłem?”). Łubianka, Lefortowo, Gułag – wyszła w 1958 r., kiedy Prokofiew już nie żył. W ostatnich latach życia kompozytor bardzo cierpiał, wedle słów Miry powtarzał, że „boli go dusza”. Zmarł 5 marca 1953 r. – tego samego dnia, co Stalin. Nie było więc dla niego nawet kwiatów ani miejsca w gazetach na nekrologi.
Lina okazała się niesamowicie silną osobowością. Wytrzymała więzienie i zsyłkę dzięki zaangażowaniu w działalność kulturalną (była śpiewaczką, ale jej nagrania się nie zachowały). Po wyjściu przewalczyła anulowanie unieważnienia swego małżeństwa, zdobywając prawo do spadku dla siebie i synów. Do 1974 r. nie wypuszczano jej z kraju, wreszcie się udało. I ona, i synowie znaleźli się na Zachodzie; tam założyli fundację poświęconą dziedzictwu Prokofiewa. Lina dożyła 91 lat (Mira zmarła dużo wcześniej, w 1968 r., na zawał). Jej postać zaczęła fascynować biografów. Tutaj solidna książka na ten temat; dopiero ostatnio dowiedziałam się, że powstało też romansidło autorstwa niejakiej Reyes Monforte, wydane także w Polsce pod kiczowatym tytułem Rosyjska namiętność; na stronie fundacji można przeczytać, że ta pani ściągała z istniejących monografii ile wlezie. Nieładnie. Lepiej przeczytać książkę Morrisona i zajrzeć na stronę fundacji.
Komentarze
Bruckner – utwór zwięzły, ale subtelny, jak zawsze 🙂 Bajewa, jak zwykle znakomita!!! Byłem 2 razy – w sobotę zdecydowanie orkiestra była mniej „rozegrana”, wczoraj poszło im znacznie lepiej. Przypominam sobie, jak 2-gi Prokofiewa grał tu parę lat temu Gluzman (który przed chwilą „dawał” tu Brahmsa) – przy całej mojej admiracji dla Gluzmana, jednak chyba Bajewa… Przy okazji – wyszła płyta z zeszłorocznych Chopiejów z „jej Karłowiczem” – wtedy było tu wiele dyskusji o tym wykonaniu – teraz można tego posłuchać uważnie – mam wrażenie, że nikt tego dotąd TAK nie grał – finał jest zwłaszcza niesamowity, w zasadzie po raz pierwszy ten utwór polubiłem, a znam przecież nagrania Kenndeygo, Wiłkomirskiej, Danczowskiej, Tasmin Little (2 nawet), Kalyera, Pławnera, Kulki, Szymczewskiej, Nizioła, Zienkowskiego, Barinowej itd., a w ostatnim czasie grali to w Warszawie Wawrowski i Kuba Jakowicz (bardzo dobrze obaj), więc stawka jest całkiem wysoka.
Co do Prokofiewa, to wczoraj z PK żeśmy o tym rozmawiali in situ. To jest wszystko bardzo skomplikowane. Dla mnie szokiem było zwiedzanie jego muzeum w Moskwie – w mieszkaniu, które mu przydzielono. Mieszkanie ogromne, w czasach, gdy się mieszkało w komunałkach kątem. Oczywiście wszyscy akademicy i luminarze takie mieli + dodatkowe frukta. Prokofiew dostał 6 razy nagrodę stalinowską. Kiedyś to przeliczyłem – na dzisiejsze pieniądze (biorąc pod uwagę siłę nabywczą),każda nagroda 1 stopnia, to ok. milion złotych. I tak prawie rok w rok. Które państwo nagradza tak swoich artystów dzisiaj? Gdyby min. Gliński i Gowin mogli dać rokrocznie po milionie np. 30 naukowcom i 30 artystom, to to byśmy mieli takie pomniki i oratoria smoleńskie, ze jeszcze za 100 lat by się to grało i takie rozprawy „powstałe z kolan”, że ha! Na szczęście tylko pomarzyć można… A co do Prokofiewa i jego ciężkiej doli pod panowaniem Stalina – coś za coś, można powiedzieć. I ta decyzja o powrocie do Sojuza… Ucieczka przed awangardą? Dał się złapać na lep? Przecież od 1933 do 1937 wszyscy do ZSRR jeździli, także z Polski (jest mnóstwo reportaży w ówczesnej prasie, a „Wiadomości Literackie” nawet opublikowały specjalny numer „sowiecki” w 100% z tekstami sowiecki luminarzy kultury, o tym jak tam jest cudownie), Intourist robił wycieczki, na które tysiące intelektualistów z Zachodu wyjechało i tylko nieliczni nie dali się zblatować. Była „dobra atmosfera” wokół Związunia Sow. – sukcesy skrzypków i pianistów na konkursach, wielkie inwestycje w kulturę, nwoe gmachy oper i teatrów (festiwale muzyczne i teatralne, na które Intourist woził do Moskwy całe pociągi gości z Zachodu). Czytam właśnie 2. tom korespondencji Mycielskiego i Panufnika, gdzie Mycielski relacjonuje swoje rozmowy ze Strawińskim w kwestii wizyty w ZSRR (ale już po Stalinie), Strawiński ostatecznie pojechał, niemniej przedtem do głowy by mu nie przyszło. Rachmaninowowi też. Były to kwestie ambicji, splot resentymentów, spraw osobistych. Chyba naprawdę Prokofiew widział, że w muzyce idzie wielka zmiana, że awangarda już za chwilę wskoczy na piedestał i on, dawne enfant terrible stanie się teraz czymś w rodzaju Głazunowa czy innego dinozaura, w którego zaraz młodzież będzie rzucać kamieniami, a nie umiał jednak jak Strawiński czy Picasso zmieniać w biegu kostiumu. Tymczasem, wydawało się, że to, co od 1932 r. w Sowietach zaczęto robić, czyli tłuc w awangardę (a ilu się wówczas starszych artystów ucieszyło, że wreszcie będą mogli wrócić do tego przyzwoitego uprawiania sztuki, jakiego ich nauczono w carskich akademiach i konserwatoriach, że ci wszyscy pryszczaci gnoje od konstruktywizmów i innych głupot wreszcie poznają miejsce w szeregu) to dobry kierunek, że ten socrealizm, to będzie właśnie to. Nie wszyscy tak od razu przewidzieli, że to będzie aż tak koszmarny triumf kiczu i prostactwa. Wydawało się, że ten pomysł Prokofiewa na „nową prostotę”, to jest dokładnie to, podobnie jak malarstwo takiego Dejneki, czy wczesne projekty architektoniczne Jofana, Szczusiewa etc. A tu trzeba było pisać za chwilę „Zdrawicę” i kantatę na 20-lecie Rewolucji (zresztą ta kantata nie jest taka zła). Wojna, tak naprawdę, to z punktu widzenia kultury było wybawienie, bo dała nieoczekiwany margines swobody i spowodowała, ze „oko Saurona” skierowane było na inne, ważniejsze kwestie, niż estetyka, wiec mogła powstać właśnie 5. Symfonia czy te wojenne sonaty. No trzeba było udawać przed aliantami. Ale po 1947 się
Muzyka Prokofiewa, acz wspaniała, jest jednak bardzo specyficzna, on nigdy prawie nie daje swoich emocji, jeśli nawet mamy (np. w baletach) najbardziej liryczne kawałki, to jest zawsze jakby z zewnątrz. I nie ma u niego tego, co jest zawsze u Szostakowicza – wybebeszania siebie (do ostatniego fragmentu wnętrzności + to ciągłe DEsCH), a zarazem poczucia, że opowiada się o tragedii całego narodu, całej epoki (wczoraj przed koncertem słuchałem sobie jadąc nagrania prawykonania 1 Koncertu skrzypcowego Szostakowicza, Oistrach z Mrawińskim, 1955 – porażające w swojej ekshibicjonistycznej wręcz emocjonalności i jednoznaczności, potem Oistrach grał to już chyba z większym dystansem, ale to wykonanie brzmi jak wielki akt oskarżenia, passacaglia jest jak krzyk). Prokofiew jest też cały czas na sobie skoncentrowany, ale pokazuje tylko chitynowy pancerzyk, spod którego bardzo rzadko coś tam zobaczyć można ze środka.
Kantata na 20-lecie… jest innym przypadkiem. Jest przerażająca. Tam nie ma socrealizmu. Dobrze rozumiem, że Stalin jej nie chciał.
Co zaś do nowej prostoty, to muzyka diatoniczna cały czas mu chodziła po głowie, choć przecież znany jest głównie z dysonansów. Ale np. Stalowy krok jest przedziwną kombinacją jednego i drugiego. A powstał przed powrotem do Sowiecji, choć tematyką do socu nawiązuje.
https://www.youtube.com/watch?v=BNMV6TKf8O0
To było trochę tak jak z tamtejszą awangardą plastyczną, która początkowo ze swej rewolucyjnej natury zaangażowała się w nowy ustrój, tyle że władzuchna się połapała, że tym nie przyciągnie tłumów, tylko właśnie najgorszym prostactwem, i to był koniec awangardy.
Ale paradoksy i tu bywają – Prokofiew dostał Nagrodę Stalinowską m.in. za VII Sonatę fortepianową, jedną z najbardziej awangardowych w jego dorobku. W związku z tym kiedy w 1948 r. go potępiano, wymieniając jego „złe” utwory pominięto ją 🙂
W tym mieszkaniu, gdzie jest teraz muzeum, mieszkali jeszcze rodzice Miry, oboje zasłużeni ekonomiści sowieccy.
Prokofiew chyba w ogóle nie napisał NIC, co pod względem formy byłoby socrealistyczne, choć definicja socu, to jest wciąż sprawa otwarta, zob. opublikowana właśnie pośmiertnie książka Piotrowskiego o sztuce w Europie Środkowej. Kantata na 20-lecie rewolucji jest zaiste jak koszmar senny, zwłaszcza ta oniryczna mowa pogrzebowa Stalina – to jest kongenialne z najbardziej demonicznymi kawałkami z Bułhakowa. Nagrody były zabawką Stalina, a w czasie wojny to też kwestie propagandy na zewnątrz były ważne. Ale w istocie tacy artyści jak Prkofiew, czy Judina, którzy mieli na tyle nierówno pod sufitem, by robić rzeczy, którye innych przerazały, a zarazem było to w na tyle abstrakcyjnym obszarze, jak muzyka (z literatami już było inaczej), dawali Stalinowi okazję do rozgrywania srodowiska i bawienia się. Brrr
Już nie pamiętam, kto skomentował, że Prokofiew chciał być wreszcie pierwszy, nie drugi – na Zachodzie wyprzedzali go Rachmaninow w pianistyce i Strawiński w kompozycji. W Sowiecji za to był Szostakowicz, ale w 1936 r. go po raz pierwszy potępiono, więc rzekomo Prokofiew poczuł wiatr w żaglach. Ale w to ostatnie akurat nie chce mi się wierzyć.
Może przewidywał, słusznie, że w Europie zaraz będzie fatalnie, mogł się zaszyć w jakiejś Szwajcarii, ale by się tam uduslił, a Stany znał aż zbyt dobrze i wiedział, że tam swobodnie, jak chce, to może pisać do szuflady, a tak, to ostra konkurencja, walka i intrygi. A w połowie lat 30-tych, gdy wszyscy luminarze z GB Shawem na czele wracali z sojuza w istnej ekstazie, mogło się wydawać, że będzie fajnie. W końcu bolączką wielu artystów jest to, że władza ma ich w dupie, że są jakimś ugarnirowaniem właściwego tortu, a nie ciastem i nadzieniem. A w sowietach kwestie sztuki były (pozornie) w centrum, nie tylko nagrody, ale też sam Soso najżywiej się interesujący, artykuły o operach na pierwszej stronie Prawdy… Stalin osobiście dzwonił a to do Bułhakowa, a to do Szostakowicza, biedny Bułhakow pisze o Molierze i Ludwiku XIV, bo tak się te relscje postrzega.
Bajewej i ja nie mogę się nachwalić. Jak zwykle zresztą 🙂 No i ten bis… Z chęcią posłuchałbym również wcześniejszego Prokofjewowskiego koncertu w tak zacnej kreacji. Kocham obydwa!
Ale ostatnia Brucknera też mi się bardzo spodobała w niedzielnym wykonaniu. Tym większa to pochwała, że doskonale pamiętamy, jak wysoko zawiesił poprzeczkę nieodżałowany maestro Stanisław Skrowaczewski (od paru dziesięcioleci Brucknera w FN słuchaliśmy przecież głównie z nim, a popularniejszych dzieł nawet dwukrotnie).
Dłuższa cisza po tej (nie pierwszej ani ostatniej) ‚symfonii niedokończonej’ była wczoraj nader stosowna – na szczęście żaden filip (z tych, co to wiedzą, że się skończyło) nie wyrwał się tym razem z konopi 🙂
Wielce udany wieczór – nawet pomimo dość dolegliwego dla meteopatów niżu.
Jeszcze przykra wieść z FN: jutrzejszy koncert Beeciowych sonat z Zimmermannem i Helmchenem został odwołany 🙁
O, jaka szkoda 🙁 Cieszyłam się na ten koncert.
Też się cieszyłam. Mam poczucie, choć może subiektywne, że życia koncertowe w Warszawie jest w tym sezonie, w sposób odczuwalny, uboższe.
Polecam ze wszech miar dzienniki Prokofiewa, dzieło monumentalne, wybitne nie tylko
w kategorii „dziennik kompozytora” (którą zapewne wygrywa) ale i jako czysta literatura
i źródło historyczne. Zawiera uzasadnienie powrotu do ojczyzny. I ile jeszcze…Tyle że do 1936. Kopalnia.
W Polsce są w ogóle nieznane. W latach 70. wydano jego Autobiografię napisaną na zamówienie „Sowieckiej Muzyki”, która traktuje o początkach jego twórczości (bardzo to zabawne) oraz o nauce. Urywa się ona na początku studiów. Ponadto Refleksje, notatki, wypowiedzi – drobne artykuły, które ukazały się w sowieckiej prasie. Złośliwe przysyłane z Zachodu – i nieznośnie bezosobowe z ostatnich lat.
Próbka złośliwości z 1925 r., która nas może szczególnie zainteresować:
„Na koncertach muzyki polskiej słyszałem Koncert skrzypcowy Szymanowskiego [pierwszy; drugi jeszcze nie istniał – DS]. Skomplikowany, mieniący się, ogromny zarówno na wysokość partytury, jak i na długość w czasie, przypomniał mi celne słowa Julii Weisberg o Szymanowskim: ‚to nie rzeczownik, to przymiotnik’. Poza tym jeszcze skłonność Szymanowskiego, by męczyć się na akordach kwartsekstowych, zamierać na surdynach i flażoletach, kładzie nań pewien odcień prowincjonalizmu. To kulturalny dżentelmen z zapadłego kąta”. 🙂
Cytat o Szymanowskim znakomici się nadaje do dekonstrukcji w ramach studiów postkolonialnych. Ale pewna racja w tym jest – to w pewien sposób jest prowincjonalne, choć znakomire i znacznie mniej prowincjonalne, niż większość innych rzeczy Szymanowskiego. To się wcale nie wyklucza. A w ogóle figura z Gombrowicza.
Pobutka
https://www.youtube.com/watch?v=cloRwGPCPY8
Czasem nie rozumiem tej fascynacji Szymanowskim na Dywaniku… W swoich kilku podróżach
„(…) Szymanowski miał okazję przeczytać artykuł miejscowego krytyka (amerykańskiego – przypis mój), który z niechęcią odniósł się do wielkiej fali emigracji artystycznej z ogarniętej wojną Rosji, w dużym stopniu (…) żydowskiej. Do grupy „najeźdźców” zaliczył Sergiusza Prokofiewa i Karola Szymanowskiego, który poczuł się tak dotknięty, że natychmiast napisał sprostowanie w sprawie swojego pochodzenia. Wtedy też zapewne postanowił osobiście zmierzyć się po raz wtóry z „kwestią żydowstwa” (…). Wkrótce jednak (…) dotarł do Londynu, gdzie widocznie jego fiksacja na tym punkcie tak dała się we znaki najbliższym, że postanowili wyleczyć go z antysemityzmu” (Danuta Gwizdalanka, „Midrasz”).
To tak, żeby ubarwić dyskusję, która jest tak wielowątkowa i pasjonująca. Aż się dziwę, że nawet Pianofil się szkolną porą od prac dyplomowych studentek oderwał:-)
Ścichapęku, wieje, meteopaci chyba się czują lepiej:-)
Frajde,
czy żeby ocenić kompozycję/wykonanie, studiujesz najpierw życiorys artysty? Jeśli jakąś fascynację tu zauważyłem, to nie Szymanowskim, ale muzyką Szymanowskiego – która z resztą mnie samemu średnio podchodzi, ale każdy lubi co innego 🙂
Frajde, „kwestia żydowstwa” nie jest ani plaszczem ochronnym ani glownym kryterium oceny muzyki.
Czasem studiuję życiorys artysty, ale nie tak często:-) Przepisałam to z przekory, już tak mam, ale myślałam, że to się daje wyczuć. Szymanowski potrafi być zagadkowy i fascynujący. Nie można przekładać wyborów tamtego czasu na współczesność. Wówczas chyba mało było takich miejsc w Europie, gdzie nie odczuwałoby się antysemityzmu.
To się jakoś nazywa taki zabieg stylistyczny, gdy mówi się „Szymanowski”, a ma się na myśli „muzykę Szymanowskiego”, to pewnie Ścichapęk wie. Chyba albo metonimia, albo synekdocha.
Nie no, cały czas ten zabieg stosujemy, to normalne. A moje pytanie wzięło się stąd, że Twoje zarzuty dotyczyły osoby, a nie muzyki 🙂
Zanim kompletnie nie ugrzęznę i mnie PK nie spionizuje, to dodam jeszcze słowo niestety tj. niestety Szymanowski był antysemitą. Współcześnie pewnie miałby inne poglądy. To nie oznacza, że muzyka nie jest fascynująca, choć właściwie wcale tak dobrze jej nie znam:-)
O rany, nawet nie byłam świadoma, że taka dyskusja się tu toczy, a ja sobie smacznie śpię… (nie do tej pory oczywiście 🙂 )
No tak, Szymanowski był antysemitą, artykuł Gwizdalanki jest świetny, mogę polecić każdemu. I on rzeczywiście był przypadkiem na potwierdzenie tezy Icchaka Szamira o wysysaniu antysemityzmu z mlekiem matki, bo to właśnie jego matka była chorobliwą antysemitką i on to od niej przejął. A jednocześnie przyjaźnił się z Żydami (Kochański, Fitelberg, Rubinstein). No i ostatecznie został „podleczony” z tej przypadłości, ale ogólnie takie fluidy wówczas rzeczywiście krążyły w Europie. Teraz też niestety tak jest. Jak w każdych czasach, kiedy dochodzi do głosu populizm. Fajnie jest zrzucić na kogoś swoje niepowodzenia, można na Żydów, może być wina Tuska czy uchodźców itd. itp.
A z muzyką to oczywiście nie ma nic wspólnego. Słowa Prokofiewa o I Koncercie Szymanowskiego wydają mi się tym zabawniejsze, że to właśnie te wysokie rejestry, flażolety i te akordy kwartsekstowe (to już tylko niestety dla znających terminologię muzyczną) sprawiają, że ten utwór jest jak czarodziejska bajka. Nie mogę się więc zgodzić ani z Prokofiewem, ani z pianofilem 🙂
Tym zabawniejsze jeszcze, że w dziennikach (fragmencie cytowanym na stronie Fundacji Prokofiewa) Prokofiew pisze, że muzykę Szymanowskiego lubi:
http://www.sprkfv.net/diary/page6.html
Ale to było o 10 lat wcześniej.
Co zaś do podłapywania niebezpiecznych idei, bardzo polecam opowieść „nawróconego” faszysty we wczorajszym „Dużym Formacie”. Świetnie pokazuje, jak to się dzieje i dlaczego. Chłopaka było w pewnym momencie stać na refleksję, nie każdy jest do niej zdolny niestety.
Jeśli można…jednak uważałbym z terminem „antysemityzm”, który sprowadza kwestię na tory nienawiści rasowej. Sam byłem, z powojennego punktu widzenia, zatrwożony znalezionymi w sieci cytatami z Szymanowskiego, ale odniosłem wrażenie, że chodziło raczej o szeroko pojętą „duchowość”. Być może po prostu nie lubił konkurencji. A też, w co może trudno uwierzyć, stosunki społeczne były wtedy o wiele bardziej zbrutalizowane niż dzisiaj i w polemikach zwykle nie cackano się. Nie mówiąc o rzeczach pisanych do szuflady, z czym, jak się zdaje, mamy tu zasadniczo do czynienia. Skądinąd, ciekawe byłoby poczytać, co twórcy żydowscy i żydowskiego pochodzenia mieli do powiedzenia o chrześcijańskich kolegach, bo nie sądzę, żeby całkiem pozostawali dłużni. Że się narażę…Pozdrawiam 🙂
Frajde pisze:
„Czasem nie rozumiem tej fascynacji Szymanowskim na Dywaniku…”
W Dywaniku mieszkają sobie różne fascynacje, uwielbienia, miłości, zauroczenia…
Najśmieszniej jest, kiedy ktoś nowy wpada na dywanik i te fascynacje z niewiedzy, czy może z przekory usiłuje odkurzaczem usunąć 😀
@gatsby
Skądinąd, ciekawe byłoby poczytać, co twórcy żydowscy i żydowskiego pochodzenia mieli do powiedzenia o chrześcijańskich kolegach, bo nie sądzę, żeby całkiem pozostawali dłużni
Jak narazie, stwierdzenie generalizujace i goloslowne.
Niewykluczone, że się nie wypowiadali, bo bali się narażać będąc na słabszej pozycji.
Tak, to były bardzo zbrutalizowane czasy. Niestety teraz zaczyna być podobnie.
Gostku 🙂 i dlatego nie usuwam odkurzaczem fascynacji Brucknerem, a czasem nawet, jak widać, próbuję się do niego przekonać ze zmiennym skutkiem 😉
Ale, ale, fascynacja Brucknerem nie jest fascynacją ogólnodywanikową. Jest fascynacją pojedynczych frędzelków (tych, co to dziwnie odstają od dywanu i aż korci, żeby je nożyczkami ciachnąć 😉 )
Ale, ale, fascynacja Brucknerem nie jest fascynacją ogólnodywanikową.
Ano właśnie, i chciałoby się napisać – niestety…
Bo są tu i tacy, którzy dużo chętniej poczytaliby o wrażeniach z Brucknera. 🙂
@lisek.
Jakby tu…Po prostu staram się nie patrzeć na przedwojennych polskich (i nie tylko) Żydów wyłącznie jako przyszłe ofiary. Mówiąc najogólniej. Chodzi o sposób patrzenia.
Ale fakt, przykładów nie podam, więc nie zamierzam się dalej wikłać.
Recenzja Brucknera była – wbrew szczerym chęciom przychylna 😈
https://szwarcman.blog.polityka.pl/2019/01/16/lso-z-rattlem-po-raz-pierwszy-w-polsce/
Na koncercie podlinkowanym byłem (tzn. we Wrocławiu, w Krakowie już nie). A tu bym z ciekawością poczytał coś więcej o Dziewiątej pod Kaspszykiem – bo z całym szacunkiem, ale przy tak ułożonym programie to dla mnie zdecydowanie byłoby danie główne wieczoru.
Kaspszyk dał się namówić na Brucknera, no proszę.
Kaspszyk go nawet lubi, tyle że woli Mahlera. Nie wiem, czy go ktoś namawiał.
Ja obok głównego tematu, jak zwykle, bo takie stwierdzenie jakoś nie wywołało komentarzy. Jak się zwykle z Pianofilem zgadzam co do zasady, tak teraz nie mogę.
Które państwo nagradza tak swoich artystów dzisiaj? Gdyby min. Gliński i Gowin mogli dać rokrocznie po milionie np. 30 naukowcom i 30 artystom, to to byśmy mieli takie pomniki i oratoria smoleńskie, ze jeszcze za 100 lat by się to grało i takie rozprawy „powstałe z kolan”, że ha! Na szczęście tylko pomarzyć można…
No nie, to tak nie działa. Zostawmy pomniki i malowidła, na literaturze też się nie znam, ale pogląd, że płacenie ciężkich pieniędzy kompozytorom przyniesie obowiązkowo efekt w postaci Dzieł, które zainteresują kogokolwiek poza autorem i grupką nieprzychylnie nastawionych kolegów, jest dyskusyjny. Czy Pianofil słyszał o programie zasiłkowym ministra kultury dla kompozytorów, działającym od wielu lat? Aby nie czuli się upokorzeni przyjmowaniem zapomóg, muszą w zamian coś skomponować. I jakież to godne uwagi utworki (choćby, już nie chcę Dzieł), nadające się do słuchania bez cierpień, powstały jako pokłosie rozdania ciężkich kilkudziesięciu milionów? Proszę wymienić dwa. Co, w ogóle nikt ich nie słyszał? Coś podobnego. A kompozytorzy niezadowoleni, za mało pieniędzy daje minister i jeszcze trzeba pisać (!!! – pisarze są przecież od pisania, kompozytor ma nagle pisać?) jakieś poniżające wnioski, jakby nie wystarczyło ustne oświadczenie o posiadaniu geniuszu, biurokracja (piii…). 😎
@PK – Że Mahlera lubi, to tak, ale o Brucknerze gdzieś słyszałem, że nie bardzo przepada. Może plotka.
Ja te uwage Pianofila zrozumialam inaczej – ze bylyby to Dziela ku chwale rzadzacych i ich pomyslow (oratoria smolenskie 🙂 ), i ze dlatego mozna o nich pomarzyc tylko – na szczescie…
Jak to pomarzyć?
They’re heeeeeeeeere!
https://dorzeczy.pl/kraj/57138/Torun-Oratorium-smolenskie-Szlakiem-Ikara-Sponsorem-bylo-KGHM.html
O rany.
A ja nie mogłem inaczej zrozumieć, bo jak mają być grane za 100 lat, to muszą być dobre. Takie oratoria jak z Torunia są i będą, nie są ani lepsze, ani gorsze, niż te setki produkcji niekoniecznie smoleńskich powstających za pieniądze podatników. Gdzie to było o tej nieskończonej liczbie małp i maszyn do pisania, piszących całą wieczność? Bo małpy są, maszyny też, tylko nie mamy tyle czasu, się obawiam.
Racja, Wodzu. Moze jedno i drugie (dobre muzycznie, smolenskie w tresci) 🙂
Z punktu widzenia Dywanu takie produkcje nigdy nie będą „dobre”, bo one mają przemawiać do mas.
Richter o Prokofievie:
http://www.youtube.com/watch?v=yfJVpjI3wJM&t=41m30s
(Pierwsze slowa sa o zdumieniu Prokofieva na widok dobrego przyjecia koncertu Czajkowskiego, potem o utworach Prokofieva, genialnych i „smolenskich” rownoczesnie.
(err, nie Czajkowskiego, Prokofieva 🙂 )
Czy mogę prosić stałych bywalców FN o ocenę jej akustyki w zależności od miejsca?
Jak słychać w:
– 13-14 rzędzie
– 21-22 rzędzie
– na balkonie
– na II balkonie?
Pozdrawiam
1. A mnie by korcilo, zeby „nożyczkami ciachnąć” takich, ktorzy nie przepadaja za piesniami Schuberta, Schumanna, albo za Szostakowiczem 😉
2. Dyskusja czy wielki artysta (albo na przyklad naukowiec) musi byc tez wielkim czlowiekiem powraca jak kometa Haleya – co jakis czas wszyscy o tym „gadaja”, wszyscy sie zgadzaja i temat zanika. Jakis czas temu ten watek pojawil sie u p. Kozińskiej – chyba byla mowa o R. Straussie.
3. W niedziele (3 III ) bylismy na J. Lisieckim. W sumie bylo lepiej niz ostatnim razem (chyba rok temu). Moze dlatego, ze leitmotifem koncertu byla „Nocna muzyka”, czyli nokturny – bylo troche refleksji w wykonaniu. Ale nadal pan Jan jest showmanem – obie czesci recitalu konczyl czyms popisowym. Pierwszą Gaspard de la nuit, drugą Scherzem h moll. Scherzo mu najwyrazniej nie wyszlo.
Choc w Kanadzie JL ma recenzje och i ach, wydaje mi sie, ze jako artysta ma potencjal, ale musi jeszcze dojrzec.
Za rok bedzie znowu, ale tym razem jako wspol-wykonawca z. M. Goernem – piesni Beethovena. Zobaczymy / posluchamy.
Rok, czy dwa temu byl C. Gerhaher – i to bedzie trudno przebic*.
* Ja niestety mam te wade, ze przyzwyczajam sie do wykonan; nie moge sie oderwac od tego co znam i lubie: „a, on/a to gra inaczej – fajnie, ale nie tak”. To czesto przeszkadza w docenieniu innych wykonan.
1. są artyści pierwszorzędni i zarazem prowincjonalni i są artyści nieprowincjonalni i drugorzędni (to samo oczywiście odnosi się do trzecio- i czwartorzędnych. Nieprowincjonalnych drugorzędnych można by długo wymieniać, np. Auric (i w ogóle 75% szkoły paryskiej we wszystkich aspektach), Zemlinsky, Steinberg (Maksymilian). Oczywiście to są kwestie gustów i intuicji. Są jednak pierwszorzędni prowincjusze, np. Nielsen, czy właśnie Szymanowski. Pojęcie prowincji(centrów/peryferiów) jest oczywiście nieprecyzyjne. Szymanowski miotający się w trójkącie pomiędzy Petersburgiem, Berlinem i Wiedniem, urodzony na wschód od tego, co pewien niemiecki Żyd nazwał Halb-Asien, odizolowany w kluczowym okresie przez wojnę, ale genialny niewątpliwie. Jednak nie jest przypadkiem, ze jego twórczość tak się długo i boleśnie przebijała. Bruno Schulz był też np. prowincjonalny i genialny zarazem. W tym sensie to rozumiem.
2. O min. min. Glińskim i Gowę – to był, rzecz jasna żart, Bo miliony milionami, ale kluczowe jest trzymanie za mordę. Musze kończyć bo widzę przed sobą oczęta młódzi, co to na wykład przybyła, a muszę bajać 1,5 godz. o manieryzmie :-).
PS. Byłem 1. osobą, która dopchała się do korytka z biletami (10:00, kasa Filharmonii, pierwszy w kolejce – więc kupiłem co chciałem i już się pasę myślą o sierpniu. I to jest włąściwy sukces dnia).
Czyli gdyby towarzystwo nie tylko obdzielać dotacjami, ale i trzymać za mordę, poziom artystyczny stałby się bliższy przyzwoitemu? To jest jakaś koncepcja, nawet moim zdaniem atrakcyjna. Może nie osiągnęlibyśmy założonych celów, bo to przecież tylko hipoteza wymagająca potwierdzenia, ale ileż by było radości w trakcie badań.
Czyli chodzi o prowincjonalizm urodzenia, a nie muzyki. No, to jeszcze jakoś rozumiem. Ale Prokofiew miał na myśli prowincjonalizm muzyki jednak.
@ tom13
Co kto lubi. Taki ścichapęk czy pianofil często siadają w pierwszych rzędach, czego ja znieść nie mogę. Osobiście jestem przyzwyczajona do rzędów „recenzenckich”, czyli 11 i 12; 13 i 14 też są niezłe. Broń Boże siadać pod balkonem – kiepsko słychać. (Choć są i tacy, co to stłumione brzmienie lubią…). Balkon niezły pośrodku, zwłaszcza od 4 rzędu. Dobrze się słucha też na jaskółce.
Takie jest moje zdanie, może blogownictwo też się wypowie 🙂
W Oper Graz wystawiono właśnie „Króla Rogera” (Andrzej Lampert debiutował chyba jako Pasterz). Publice i tamtejszym mediom się podobało.
Jest trailer, rzeczywiście wygląda nieźle, i fajnie wypowiada się szef muzyczny.
https://www.youtube.com/watch?v=6diqCMp5uc0&feature=youtu.be
Lisku,
użyłam terminu „płaszcz ochronny”, choć przyznaję zawahałam się wówczas. Dotyczyło to jednak osoby reżysera a nie muzyki. Jak inaczej mogłabym sformułować swoją myśl? Jak inaczej powiedzieć, że coś jest niemożliwe, właśnie dlatego, że jest Żydem.
Nie piszę, żeby postawić na swoim, tylko, żebyś mi coś podpowiedziała, bo na pewno masz większą wrażliwość w tej kwestii.
@tom13
Co kto lubi +1
Akustycznie FN jest salą, yyy, słabą. Nie da się jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie. Pytania uzupełniające: – orkiestra czy recital? – lubisz brzmienie bezpośrednie czy raczej „DG 70s sound”? (odległa perspektywa z odbiciami)
Nawis balkonu zaczyna się od 18 rzędu. Dalsze miejsca możesz sobie darować, chyba że chcesz się wyspać (pod tym zadaszeniem jest miło i przytulnie).
W muzyce orkiestrowej (ogólnie w częście „frontowej”, czyli przed przejściem, a już na pewno 10 rząd i bliżej) – ja lubię siedzieć z prawej strony, bo siedząc z lewej strony skrzypce mają tendencję do zagłuszania wiolonczel. Ale to zależy też od dyrygenta, bo np. Kaspszyk rozkłada skrzypce symetrycznie.
5 rząd i bliżej słychać odbicia z sufitu, no i bywa głośno. Raczej unikać.
Za skrzydłami balkonu nie przepadam, bo w niektórych miejscach słabo widać, a w ogóle trzeba mieć skręconą szyję / tułów, chyba że się lubi oglądać słuchaczy z naprzeciwka.
II balkon jest dla amatorów i trenujących himalaizm. Brzmienie odległe, ale da się wytrzymać.
Jak powiedziała PK (i.e. p. Dorota 🙂 ) – najlepszy mix 12-15 rząd, w miarę możliwości w środku.
W zasadzie, co do sali FN zgadzam się z przedskrybą, ale sprawa się jeszcze komplikuje, gdyż po pierwsze kwestia solisty – czy chce się bardzo dokładnie słys, eć, od kuchni, jak gra, czy jednak percypować całość w odpowiedniej proporcji z orkiestrą. Ale ręczę, że z 15 rzędu niektórych solistów ma się ptzykrytych przez orkiestrę. No i jaki instrument, to jest ważne – np. przy fortepianie po lewej widzisz ręce, po prawej łapiesz więcej z pudła. A skrzypce, hm, chyba wolęod prawej. Układ smyczków w orkiestrze oczywiscie zmienia się w zaleznosci od dyrygenta i orkiestry. Poza tym jeśli muzyka dawna, to bliżej, bo skład mniejszy i dźwięk inny. Pamietam narzekania 13 rzędu na złą słyszalność klawesynu w koncertach Bacha, a w 6 było słychać świetnie. Ale 9 Brucknera nawet w 12 rzędzie była zbyt masywna. W przypadku muzyki kameralnej sama nazwa gatunku mówi za siebie. Jednak wsxystko jest kwrstią gustu, przuzwyczajeń i nawyków. Niektórzy kochają rząd 14, bo można wyciągać nogi i jest się pierwszym u wyjścia.
Dopiero teraz się mogę włączyć w tę interesującą dysputę.
Dobrze, Frajdo, kombinujesz z tą greką – najważniejsze, że nie katachreza 😀
A te pierwsze rzędy biorą się u mnie stąd, że chodzę jednak głównie na kameralistykę i dawniactwo (czasem nawet naraz), co się potem jakoś tam – chyba nieco mechanicznie – przenosi na większe formy. Może po prostu przyzwyczajam się do miejsc… Prawie jak moja kotessa 😉
Ja w sprawie Chopiejów.
Bardzo mi się nie podoba nowa strona.
Nieprzejrzysta i nieprzyjazna.
O błędach nie wspominam.
😆
Czy jest ktoś na tym blogu, kto NIE MA kota ani kotessy? 😀
Poza mną, ma się rozumieć…
Aż spojrzałam na tę stronę. Odnoszę wrażenie, nie wiem, czy słuszne, że jest jeszcze w budowie. Największym dla mnie błędem jest brak opcji wyświetlenia całego programu. Podobnie w przypadku poprzednich edycji. Mam nadzieję, że to zmienią, a jak nie zmienią, to trzeba będzie im powiedzieć.
Oczywiście na chodliwe koncerty i tak bierze się co zostało.
Na La Folle Journee oduczyłem się wybrzydzać na oferowane czy dostępne miejsca. Tam, gdzie siadam jest dobrze i delektuję się tym, co jest. Plany, panoramy i detale mam w domu 🙂
Program (jako PDF) jest tu:
http://festiwal.nifc.pl/pl/2019/aktualnosci/163
(na dole)
No, ale trzeba długo myśleć, żeby wymyślić, że to jest w niusie o konferencji prasowej. Tak samo powinien być w zakładce z programem.
Powiedzieć im można, konstruktywnej krytyki nigdy za dużo. Przy okazji powiedziałbym, że nie rozumiem następującej pozycji w programie (i pdf, i luzem):
Ludwig van Beethoven: Kwartet Razumowskiego op. 59 (wybór)
Czy ktoś to czyta przed publikacją, czy tylko potrafią kopiować i wklejać z notatek? (pomijam rytualne uwagi o muzykologach i doktorach sztuk, których tam siedzi dość dużo na metr kwadratowy)
Ciekawostka przyrodnicza…
Nie studiowałam tego, co tam wisi, ale pewnie jest więcej takich kwiatków.
W wersji EN widnieje tylko kompozytor.
A może zagrają jeden z trzech wybranych przez publiczność w referendum? I to dlatego „wybór”?
Bo pewnie artyści jeszcze nie wiedzą, który zagrają…
Skoro sam kniaź Andriej Kiriłłowicz pozwala nam wybierać, to ja poproszę F-dur 😉
Czy jest ktoś na tym blogu, kto NIE MA kota ani kotessy?
My! 😀 Ani psiaczka, ani kanarka, ani papuzek nierozlaczek, ani zlotej rybki. Chyba tylko kilka arachnidów – sadzac po mnogosci pajeczyn w kątach pokojów! 😮 😉
Nie wiem, co z tego nadaje sie na pobutke.
https://www.youtube.com/watch?v=oSMibTCmqrI
https://www.youtube.com/watch?v=jzC1kUWLJc4
https://www.youtube.com/watch?v=FDedLtT5sno
PS Jak widac niektorzy krolowie gustowali w insektach – jeden w musze, drugi w pchle 😯 😕
Frajde, moja uwaga nie byla przeciwko terminowi plaszcz ochronny (samemu w sobie ladnemu) lecz przeciw twierdzeniu w nim zawartym, oraz powtarzajacemu sie rozpatrywaniu podejscia do czlowieka lub do jego dziela pod katem tz kwestii 😉
Koncertowo najblizsze trzy miesiace beda mile: dzis i jutro minifestiwal Brahmsa w wykonaniu Jerusalem Quartet z krewnymi – Sharon Kam i znajomymi – Natan Porat, potem recital Tabei Zimmermann z Thomasem Hoppe (Hindemith, Bach, Brahms), Trifonov z IPO (koncert Cesarski), Joshua Bell z IPO (Saint-Saens 3), oraz litewski chor Aidija, kiedys bardzo tu chwalony przez PK (co bedzie powodem wypadu ze stolicy oficjalnej do stolicy kulturalnej). Baroku i wczesniejszych jest tu malo, niestety. Niedawno byl zespol Hortus Musicus, ale poniewaz Wodz napisal o nim ze „kiedyś robił za raka na bezrybiu”, spasowalam 🙂
Tez nie mam kota/essy, a po dlugim okresie takze psa, poniewaz zamierzam sie przekonac jak to jest wyjezdzac na urlop bez wyrzutow sumienia… Jest dochodzacy gekon 🙂
(Jak schwarterpeterowi udaje sie wrzucac kilka linkow w jeden komentarz bez zeslania do poczekalni? )
PS Oczywiscie mialo byc:
„Jak widac niektorzy krolowie gustowali w insektach – jeden w pająku, drugi w pchle” 🙂
Tak, tak – pająk to nie owad! 😉
@lisek – „Jak schwarterpeterowi udaje sie wrzucac kilka linkow w jeden komentarz bez zeslania do poczekalni?”
Trzeba miec chody, plecy, haki i Bog wi co jeszcze!
Wszyscy moga – do trzech razy sztuka!
U nas dwa pare tygodni temu J. Bell odwolal recital 🙁
O prowincjonalizmie Szymanowskiego (i nie tylko) jeszcze:
Jako historyk sztuki byłem, podczas studiów, faszerowany różnymi konstruktami i prawdami. Np. o niezwykłości tzw. baroku wileńskiego i tzw. lwowskiej rzeźby rokokowej. Specjalnie podaję to, bo „kresowe”, jak Szymanowski. Profesor K. z misjonarską gorliwością przekonywał o wyjątkowości tych zjawisk na tle sztuki europejskiej, ale też właśnie o ich niejako „awangardowym” charakterze. Że to „u nas, w Polsce” (choć przecież nie do końca) właśnie takie cuda… I zgodzić się trzeba, że są to zjawiska niezwykłe, bardzo piękne, niekiedy nawet ocierające się o genialność, w każdym razie osobne i wyjątkowe. Do tego stanowią niejako „wyciągniecie ostatecznych konsekwencji” z pewnych tendencji czy zjawisk występujących wówczas w sztuce europejskiej, choć już nie w jej centrach głównych. Ale dziś już wiem dobrze, że to właśnie owa peryferyjność, owo zepchniecie na pewien margines (ale nie całkiem), owo oddalenie od głównych centrów, a do tego funkcjonowanie w „ekosystemie” pogranicza, ze ścierającymi się różnymi fenomenami kulturowymi, etnicznymi czy religijnymi stanowi jedyny możliwy grunt, dla wykwitu tego rodzaju zjawisk. Tylko tam mogły się wykrystalizować fenomeny, które w tym czasie w centrach, w Wiedniach, Rzymach czy Paryżach nie mogłyby powstać, bo – po pierwsze, byłyby już nieco anachroniczne, a poza tym zbyt odstawałyby od wzorca wyznaczanego przez prawidła aktualnej praktyki i teorii.
I to samo mamy z Szymanowskim. Prokofiew trafia w punkt – gentelman z prowincji. A wypowiada się o najpiękniejszym chyba i najdoskonalszym utworze Szymanowskiego (to, że jest najczęściej grywany chyba ze wszystkiego, co napisał nie jest też przypadkiem) i najbardziej może „własnym”. Szymanowski bowiem jednak jest kompozytorem, który lepi dzieła a to ze Straussa Ryśka (Uwertura), a to na Starwińskiego patrzy, a to na Francuzów. Prokofiew w zasadzie niemal od początku był Prokofiewem – w wieku 23 lat „ma” 1 Koncert fortepianowy i tu już jest coś całkiem nowego, własnego, w zasadzie stanowiącego jeden z początków jasnej linii stylistycznej idącej prosto, w zasadzie do końca. Już to wystarczy. Szymanowski na tym etapie kleci sonatę fortepianową, sonatę skrzypcową, Uwerturę – dzieło o tyle wymęczone (sonaty), co niezbyt samodzielne. Takiego kwiatu, wówczas pół światu. Prokofiew pisze z nonszalancką elegancją Symfonie klasyczną, w jakimś sensie wyznaczając kierunek dla całego neoklasycyzmu następnych dekad, a na tym etapie życia Szymanowski kleci nieznośną 1 Symfonię, wielki, przeładowany, wymęczony, eklektyczny gniot. Prokofiew jest o dekadę młodszy od Szymanowskiego. I gdy on ową Symfonię klasyczną pisze i w „jego” stołecznym Petersburgu (a i w Paryżu tym bardziej) już się od orientalizmów, mistycyzmów i findesieclowych miazmatów odchodzi, to Szymanowski dokładnie wtedy na „kresowym zadupiu” pisze ów przepiękny Koncert skrzypcowy, wypełniony „powidokami” Sycylii, Orientu. Gdy świat się wokół wali, gdy sztuka na to reaguje bądź brutalizacją formy, bądź eskapizm wiedzie ku powrotowi klasycyzmu, on cały rozedrgany, rozerotyzowany pisze coś w duchu młodopolskim jeszcze, a do tego niejako na nowo wynajduje swoją własną wersję impresjonizmu. I tu wracam do sedna. Gdyby Szymanowski wówczas był w Paryżu albo Petersburgu, a nie w „zapadłym kącie” pewno by tego TAK nie napisał. Prowincja (a tu jeszcze było odcięcie przez wojnę) jest swego rodzaju zamrażarką, swego rodzaju konserwantem dla form, w centrach już zarzuconych. I gdy na takim gruncie pojawi się ktoś bardzo zdolny, a nawet niekiedy genialny, to powstają rzeczy bardzo ciekawe i piękne, najczęściej pięknem nieco ekstrawaganckim, dziwnym, swoistym. Barok wileński i rzeźba rokokowa z okolic Lwowa, są właśnie dlatego tak fascynujące, że „wyciągają” ponad miarę, do granic pewne elementy, że z tą formą czynią pewne „myki”, których by się gdzie indziej nie zrobiło. Że są nieco „ekstatycznie histeryczne”, żarliwe etc. I to jest właśnie to – owe trzeźwo wskazane przez Prokofiewa cechy – bardzo swoista harmonika, operowanie nietypowymi rejestrami etc. Ja ten koncert UWIELBIAM, uważam za najlepszą rzecz, jaką Szymanowski napisał. Ale trzeba jednak na to patrzeć trzeźwo.
2. Co do nagród i fruktów od władzuni, to oczywiście dzisiejsza sytuacja jest trudna, wręcz niemożliwa do porównania ze stalinowskim ZSRR z dwóch powodów. Po pierwsze władza nie jest absolutna, a kandydat do stanowiska Ojca Narodu nie interesuje się sztuką (w przeciwieństwie do Soso, który miał szerokie zainteresowania kulturalne, bo widział siebie w roli swego rodzaju Ramzesa albo Króla Słońce, po którym muszą zastać dla potomnych piramidy i Wersale; K-Towers, to jednak doprawdy śmieszne przy tym). Więc nie ma pana życia i śmierci, którego jedno słowo, jeden telefon, jeden podpis może zrobić z w ułamku sekundy ciebie czołowego twórcę, klasyka albo trupa. Nie ma i nie było, nawet za najgorszego PRL-u. Po drugie, w przeciwieństwie do czasu Szostakowiczów, Prokofiewów, Bułhakowów, Achmatowych, Dejneków etc., u nas chyba nie ma artystów tej miary (z naukowcami też tak sobie). Ale dobrze, załóżmy sobie, że mamy takich, którzy uchodzą za czołówkę. Więc mnie interesuje sytuacja, gdy np. maestro Penderecki (któremu oczywiście przedtem znacjonalizowano ten majątek, który teraz ma) jest w sytuacji Prokofiewa albo Szostakowicza, dajmy na to w 1949 roku. I z jednej strony może dostać nagrody milionowe, a z drugiej mogą go dosłownie zlikwidować. I to samo w przypadku najlepszych pisarzy, filmowców, plastyków. Jak oni by się teraz zachowali, co by pisali, malowali, kręcili… Jakie by powstawały „Zdrawice”, „Pieśni o lasach”, „Kantaty o [……]”.
Dzień dobry 🙂
Pięknie wyłożone, myślę o punkcie 1. Ale nie do końca się zgadzam. Przecież XX wiek to był taki tygiel, w którym koegzystowało wiele bardzo różnych od siebie wzajem kierunków i stylistyk. Rzeczony Rysiek Strauss działał po swojemu jeszcze podczas wojny przecież. Ekspresjonizm, impresjonizm, neoromantyzm, neoklasycyzm, nagły wykwit – dodekafonia, później awangarda – wszystko to było niemal jednoczesne, a nie wszystko da się nawet zaszufladkować. Nie wiem, czy Szymanowski napisał np. tak genialne kwartety smyczkowe, bo był z prowincji; co do I Koncertu skrzypcowego, duża w nim zasługa Kochańskiego, a kadencja całkowicie jego (słyszałam kiedyś także parę zachowanych utworów Kochańskiego – też w tym stylu), a on był światowy człowiek od młodości. To wszystko nie jest takie proste, jak mogłoby się zdawać.
A ten barok wileński, piękny zaiste, czy aby go nie robili Włosi? Zresztą we Włoszech też można spotkać tak odjechany barok, że przyśnić się może.
Zaraz wsiadam w pociąg i jadę do Lublina na konkurs wokalny.
http://www.antonina.campi.spotkaniakultur.com/news/
W samej rzeczy, barok wileński robili Włosi. Klasycyzm petersburski też oni, razem z Niemcami. Taka uroda terenów zapóźnionych cywilizacyjnie, gdy pojawią się aspiracje. 😛
Pianofil
Więc mnie interesuje sytuacja, gdy np. maestro Penderecki […] z jednej strony może dostać nagrody milionowe, a z drugiej mogą go dosłownie zlikwidować.
Talentu nie mozna kupic na zamowienie, mozna zamowic utwor i tresc. Z jednej strony, strach przed wszechmocna wladza chyba spowoduje powstawanie utworow bardziej tradycyjnych, nie wychylajacych sie. Z drugiej, artysta ktory dzieki poparciu wladzy zyje wygodnie i jest zwolniony z troski o byt, ma czas by pisac co zechce do szuflady. Z trzeciej, u niektorych dyktatura moze powodowac ostry sprzeciw ktory wycisnie z artysty najglebsza determinacje i emocje.
Mnie zastanawia co spowodowalo ze w tym okresie bylo w ZSRR tylu wybitnych tworcow i wykonawcow. Czy byly to rowne szanse, na duzym obszarze, pozwalajace skupic talenty i dac im sie wybic?
@Wielki Wódz:
Moja ulubiona wpadka (FŚl): Haydn, Missa in tempo rebelli 😀
@Prokofiew, Szymanowski etc…
Ech… O polityce pisze się bardzo łatwo, o ideologii łatwo, o historii średnio, ale o muzyce trudniej. Dlatego, jak przychodzi co do czego, to się rozbiera twórcę do ideologicznej golizny… albo jego czasy.
Nie, nie powiem. Pierwszy raz o Szostakowiczu i Stalinie czytałem z wypiekami na twarzy, o Prokofiewie i Stalinie też. Ale z czasem… Wolałbym jednak by ktoś coś słowami odkrył mi w muzyce, niż grzebał jeszcze raz w tym samym.
PS.
Mam nadzieję, że nikt nie poczuł się urażony…
No, ja się nie poczułem. Też nie jestem zwolennikiem amatorskich, kawiarnianych rozkminiań historyczno-socjologiczno-psychologicznych. Cenię profesjonalizm, a ten bywa mało atrakcyjny. 🙂
A to jest seminarium naukowe, a nie paplanie pod blogiem? Z tym profesjonalizmem, to nie przesadzajmy – ja tu czasem piszę np. dla rozrywki, dyskurs naukowy, to mam w pracach. Ale dla mnie najciekawsze są postawy, które MAJĄ wielki wpływ na formę. Teraz np. słucham sobie czwartej już wydanej przez cpo płyty z symfoniką Paula Graenera. Był wiceszefem Izby Muzyki III Rzeszy. Przepiękny koncert sktzypcowy z 1938, który brzmi jak Elgar + Delius, bardzo pastoralny, a jaka ideologi fo tego dorobiona. Gość umarł wiosną 1945 literalnie z żalu…
Troche a propos przypomniala mi sie ksiazeczka Strugackich, Miliard lat przed koncem swiata, nie o muzykach lecz o naukowcach pod presja. Na dodatek cudownie tlumaczona (pod wzgledem produktu koncowego, bo porownac z oryginalem nie jestem w stanie). Jedna z moich ulubionych, takze jako SF swietna.
Jeśli „paplanie pod blogiem” zaczyna objętością przypominać materiały poseminaryjne, to nie wiem co o tym sądzę. Na wszelki wypadek trochę się najeżam. Oczywiście, to jest wolny blog. 🙂
A o postawach i rożnych przymiotach konkretnych kompozytorów i muzyków nie wypowiadam się publicznie, bo zbyt dobrze je znam, niestety. Zakładam, że nieżyjący nie różnili się jakoś drastycznie od tych, z których myślami i uczynkami mam średnią przyjemność się stykać. To tylko ludzie. Jak mi ostatnio powiedział jeden pan z branży jazzowej – muzyki słucha się dużo lepiej, kiedy nie znasz osobiście żadnego muzyka. 😎
Tego profesjonalizmu to nie bierz do siebie, bardziej myślałem o wykwitach typu program dużej, bogatej i prestiżowej imprezy z powsadzanymi taki bzdurami, jak tam wyżej. Zdarza mi się czasem napisać czy zredagować jakąś książkę programową czy podobną i gdybym tam puścił coś podobnego, pozostałoby mi zapaść się pod ziemię, a i tam dopadłaby mnie Wodzowa, aby zmienić życie w piekło. 😉
No, ale u mnie nie pracują doktorzy sztuk. Prawdę mówiąc, nikt nie pracuje poza jednym prostym człowiekiem pracy.
Płyta Ewy Pobłockiej „Recording of the month” miesięcznika Gramophone
https://www.gramophone.co.uk/feature/the-best-new-classical-albums-march-2019
p.s. Jesli moge jeszcze slowko o powyzszej ksiazce Strugackich, nie tylko opisuje naukowcow pod presja, ale na poziomie „meta” jest takze rzeczywistym zabiegiem autorow pod presja, ktorzy pod przykrywka SFu przemycaja tekst tak subwersywny ze az mi sie nie chcialo wierzyc ze ukazal sie w ZSRR bez przeszkod.
Chyba już wspominaliśmy tu o tym sukcesie Pobłockiej. Osobiście bardzo się z tego cieszę.
Pozdrawiam blogownictwo z Lublina – o konkursie, na którym tu jestem, napiszę jutro, teraz zapraszam do nowego wpisu na temat niusa, który właśnie otrzymałam 🙂