Konkurs na głosy czy wygląd?

Zakończony wczoraj X Konkurs Moniuszkowski zakończył też tegoroczną serię tegorocznych polskich międzynarodowych konkursów wokalnych. Jako największy i najbardziej prestiżowy powinien być „matką polskich konkursów”. Czy tak było rzeczywiście?

W istocie stał się on bardzo wymownym obrazem współczesnego życia operowego, obrazując kierunek, w jakim to wszystko idzie. Dobry kierunek? Cóż, niekoniecznie. Wszystko zależy od punktu widzenia. Jeśli ktoś idąc do opery chce posłuchać pięknych głosów i znaleźć muzyczne osobowości, nie zawsze będzie zadowolony. Dziś bardziej się dba o tych, którzy przychodzą obejrzeć spektakl teatralny z muzyką, są bardziej wzrokowcami niż słuchowcami i ważniejsze bywa dla nich, żeby śpiewacy pięknie wyglądali niż żeby pięknie śpiewali. To znamię czasu: takich jest przecież wśród publiczności więcej.

Odzwierciedleniem tych przemian stają się kolejne zmiany w składach jury konkursów wokalnych. Kiedy pojawili się tam krytycy muzyczni, był to pewien element odświeżający – jeszcze wtedy większość stanowili śpiewacy i pedagodzy śpiewu. Później zaczęli się pojawiać menedżerowie i znów: póki było ich paru na kilkanaście osób, jeszcze jakoś to miało sens. W tym roku jednak nastąpiło całkowite przegięcie: na 16 osób śpiewaków, którzy uprawiają lub uprawiali ten zawód, było tylko troje: Izabella Kłosińska, Ewa Podleś i Piotr Beczała. Kłosińska jest obecnie dyrektorem TWON do spraw obsadowych i pod tym względem jest w całym pozostałym towarzystwie chlubnym wyjątkiem. Poza nimi i krytykiem Johnem Allisonem z tych wszystkich ważnych dyrektorów do spraw obsad, którzy zasiedli za jurorskim stole, jeden (przewodniczący, Peter Mario Katona z londyńskiego ROH) miał rodziców śpiewaków i sam też się uczył, ale nie praktykował; drugi (Tobias Oliver Hasan) – również wykształcony niepraktykujący, od razu po studiach poszedł w administrację, trzecia (Evamaria Wieser) podobnie, reszta wokalistyki nie studiowała, są wśród nich absolwenci prawa, literatury, zarządzania kulturą, nauki o teatrze itp.

Ktoś ze znajomych (nie powiem kto, bo nie chcę tej osoby narażać) nazwał tę sytuację targiem niewolników. To może za ostro powiedziane, ale od początku istniała obawa, że będzie to raczej konkurs piękności niż głosów i muzykalności. I już w składzie finalistów było widać, że to w tę stronę idzie, a po nagrodach widać to jeszcze bardziej.

Zacznę od problemu, który rzucił mi się w uszy – oj, rzucił – już w I etapie. Odbywał się on, jak i drugi, w Salach Redutowych TWON, które, jak wiadomo, są miejscem o bardzo niewdzięcznej akustyce, a przy tym niewielkim. Młodzi śpiewacy mieli więc dylemat: czy do tej akustyki się dostosowywać, czy po prostu rąbać swoje najmocniejszym, jaki się posiada, głosem? Większość wybrała drugą możliwość, co przyprawiało mnie niemal o ból głowy (po tych wrażeniach z tym większą przyjemnością odpuściłam sobie II etap). Można to było widzieć jako wyraz niedoświadczenia (a w niektórych przypadkach nawet niemuzykalności), ale było to przede wszystkim zabezpieczenie się przed podejrzeniem, że jeśli nie będą śpiewali bardzo głośno, to jury sobie pomyśli, że nie umieją, więc nie wypełnią głosem dużej sceny. I taka postawa niestety okazała się skuteczna. Zwróciłam uwagę na dwie śpiewaczki, które bardzo kulturalnie dostosowały się do akustyki, Gruzinkę Marię Kublashvili (piękny Słowik Szymanowskiego) i Polkę Justynę Ołów – obie odpadły po I etapie. Za to Ukrainka Ruslana Koval czy Słowaczka Slávka Zámečníková mało mnie nie zabiły głosem. I co – pierwsza z nich dostaje IV miejsce, druga – II miejsce. Obie chyba przede wszystkim za sukienki (rzeczywiście ładne, a dziewczyny urodziwe). Z Polek do finału dostały się dwie – Monika Buczkowska i Alina Adamski i to tę pierwszą bardziej doceniono nagrodami pozaregulaminowymi, podczas gdy ta druga była o wiele ciekawsza i sprawniejsza. Aż cud, że I nagrodę otrzymała osoba, która zachwyca nie wyglądem, lecz naprawdę pięknym śpiewem – Rosjanka Maria Motolygina.

Ogólnie zresztą w tym roku ciekawiej było wśród panów i po drodze „zgubiono” wielu naprawdę świetnych czy świetnie się zapowiadających śpiewaków. Jak barytony – Yuriy Hadzetskyy z Ukrainy (znakomita Tarantella Lutosławskiego), Czech Boris Prygl (bardzo ciekawy program), Irlandczyk Benjamin Russell (ładna, ciepła barwa). W finale znaleźli się dobrzy śpiewacy azjatyccy – koreański baryton Gihoon Kim (w finale zachwycił ostatnią arią Króla Rogera) i chiński tenor Long Long (niezwykle wzruszająca aria Stefana), przystojniak i niezły aktorsko Cody Quattlebaum z USA, brazylijski Jontek Matheus Pompeu, a także niespecjalnie zachwycający głosowo, ale atrakcyjni wizerunkowo Polacy Piotr Buszewski i Hubert Zapiór. I cóż, Buszewski dostał VI nagrodę, choć występował zaraz po Long Longu i różnica klasy była widoczna. Ten ostatni tym Stefanem „wymiótł” i dostał wszystkie nagrody za najlepszego Moniuszkę oraz III nagrodę (choć sklasyfikowanie go poniżej Słowaczki uważam za skandal). Koreańczyk zaś zadowolił się piątą. Nic nie dostało się Pompeu, Quattlebaumowi i Zapiórowi poza paroma nagrodami pozaregulaminowymi. A nagrodę publiczności, jak było do przewidzenia, dostał Buszewski (publiczność ma patriotyczne odruchy).

Całość konkursu do zobaczenia tutaj. A tutaj dokładne wyniki.

Wspominałam tu przy okazji nagrody dla dyrektora TWON, jakie są zasługi tego teatru na niwie międzynarodowej. Wychodzi na moje – jesteśmy lubiani za to, że wspieramy międzynarodowe produkcje, a poprzez Akademię Operową i jej kontakty dostarczamy światu operowemu śpiewaków. A teraz, poprzez konkurs – nie tylko naszych. To zresztą tak jak w innych dziedzinach – dajemy światu głównie siłę roboczą. Biznes robi ktoś inny.