Mistrzyni

Recitale wokalne, jeśli solista nie jest celebrytą, są u nas (a w każdym razie w NOSPR) trudne do sprzedania. Na genialnym recitalu Sarah Connolly, i to w sali kameralnej, było dużo pustych miejsc, aż przykro.

Publiczność jednak, choć tak niewielka, była entuzjastyczna. Między poszczególnymi pieśniami było cichutko jak makiem zasiał (z wyjątkiem bisu, kiedy komuś komórka rozległa się donośnie), a do stojaka i ja się zerwałam natychmiast, choć, jak wiadomo, nie robię tego często.

Dame Sarah Connolly odwiedziła Polskę po raz pierwszy. Ale znana jest z najważniejszych scen świata, i to z szerokiego repertuaru, od Purcella poprzez Wagnera po współczesność. Wykłada też w swoim macierzystym Royal College of Music i myślę, że jej studenci mają szczęście. Poza tym, że jest ponoć przemiłą osobą, słychać w jej śpiewie, w samym sposobie wydobywania głosu, że wie na ten temat wszystko. Było to oczywiste od pierwszych nut recitalu. Podobnie od pierwszych nut można było rozpoznać jakość pianisty Josepha Middletona – wstępne, ciche akordy pierwszej pieśni z Schumannowskiego cyklu Miłość i życie kobiety zabrzmiały po prostu aksamitnie. Co nie znaczy, że był on tylko dyskretnym akompaniatorem – kiedy trzeba było, grał pełnią dźwięku. Wspaniale też wyszły efekty dźwiękonaśladowcze, np. „śpiew żab zielonych” w Pieśniach Bilitis Debussy’ego (po raz pierwszy je tam usłyszałam!) czy śpiew słowika w wykonanej na bis pieśni Król Dawid brytyjskiego kompozytora Herberta Howellsa (1892-1983). Zupełnie niezwykłe były w wykonaniu tego duetu pieśni Hugona Wolfa (jakoś mało je dotąd doceniałam), ale także Alberta Roussela (zupełnie mi dotąd nieznane) i Alexandra Zemlinsky’ego op. 13 – smutne bajki w typie postmahlerowskim do słów Maeterlincka.

Głos wielkiej mezzosopranistki jest tak naturalnie umiejscowiony, że odnosi się wrażenie, iż jest to śpiew bez cienia wysiłku. A przy tym w równie naturalny sposób kształtowana jest fraza, poddana zarówno sensowi muzycznemu, jak sensowi słów. Przy tym oczywiście doskonała dykcja, zarówno po niemiecku, jak po francusku. Tłumaczenia tekstów (chyba robione w pewnym pośpiechu) były wyświetlane symultanicznie na tablicy, ale i tak wszystko było absolutnie zrozumiałe. Zarówno niemiecka uczuciowość, jak francuska zmysłowość, odzwierciedlająca się w dużym stopniu w obrazach przyrody.

To była prawdziwa muzyczno-poetycka uczta i żal, że tak mało ludzi ją słyszało. Jutro w NOSPR Jerusalem Quartet, w tej samej sali, i na ten koncert ponoć bilety są już wykupione. Jak widać, stały cykl Kwartetu Śląskiego nauczył tutejszą publiczność kochać muzykę kameralną. Dobre i to. A później festiwal Kultura Natura przenosi się do sali koncertowej.