Toast za Tomasza S.

W zeszłym roku, gdy były jego urodziny, jeszcze żył – zmarł 18 dni później. To więc były pierwsze urodziny bez niego. Ale na swój sposób jednak z nim.

Wszystko zorganizowała Ania Stańko. Opowiedziała przed koncertem, że zawsze dawała tacie prezenty i starała się, by były jak najbardziej trafione, więc jest pewna, że i tym razem jest zadowolony. Jeśli gdzieś jest, to pewnie tak. My zebraliśmy się przed Pałacem Kultury, miejscem symbolicznych z kilku powodów: Teatru Studio im. Witkacego, którego Tomasz bardzo cenił (od razu przypomniałam sobie jego koszulkę z Witkacym) i pobliża Sali Kongresowej, gdzie wielokrotnie grał.

Pierwszy kieliszek (jak już mowa o toaście), a właściwie dwa pierwsze, były najlepsze. Musiało się oczywiście zacząć od „trąby” (jak mawiał Stańko), więc najpierw zagrał solo Wadada Leo Smith. Dwie solówki trąbkowe nawiązywały do muzyki polskiego solisty, a pomiędzy nimi Amerykanin usiadł do fortepianu i zagrał dziwną, dziką improwizację. Potem na scenę weszli muzycy z nowojorskiego kwartetu Stańki, ale nie z Wisławy, tylko z December Avenue, czyli David Virelles, Reuben Rogers (na Wisławie grał Thomas Morgan) i Gerald Cleaver. Grali wyłącznie tematy Tomasza, i to z obu tych płyt, bo i tytułowy utwór z Wisławy był. Siłą rzeczy na pierwszy plan wyszedł pianista, grający także na syntezatorze, ale też świetne solówki miał basista. Miałam niesamowite wrażenie, że mimo iż grali Amerykanie i Kubańczyk, to wszechobecna była słowiańska melancholia, bo ona jest nieodłączną częścią tematów Stańki. I deklamacyjność – trochę jak u Komedy. Ale te tematy są bardziej intelektualne, zawiłe. Grali tak, aż w końcu – tak się musiało stać – wszedł na scenę Wadada Leo Smith i trąbkowym wejściem postawił kropkę nad i. Bez trąbki było to jednak niepełne, choć piękne.

Potem nadszedł moment, kiedy Stańko pojawił się osobiście – na ekranie. Odtworzono fragment filmu Bartosza Konopki (zwróćcie uwagę na to, co artysta mówi – świetne!). Przez ten czas przygotowano scenę do występu Skalpela. Do wrocławskiego samplującego duetu (co też oni samplowali tym razem, diabli wiedzą) dołączył kolejny trębacz – Piotr Damasiewicz z własnymi utworami napisanymi specjalnie na tę okazję, a także perkusista. To już była estetyka trochę ode mnie dalsza, ale wręcz rozczarowaniem był ostatni punkt programu: Peyotl z recytacją Ireny Jun. Ona sama zresztą była najlepsza z tego zestawu, jej sposób czytania witkacowskich popeyotlowych wizji odpowiadał mi o wiele bardziej niż nonszalanckie odczytywanie przez Marka Walczewskiego na pamiętnej płycie Freelectronic. Sama płyta, jej zawartość muzyczna, była te ponad 20 lat temu niezwykle nowatorska, a to, co usłyszeliśmy teraz (i komputerowe wizje, które zobaczyliśmy), było o wiele bardziej prymitywne.

Najważniejsze jednak, że urodziny się udały, toastów było mnóstwo, a Ania Stańko szykuje kolejny festiwal w Bielsku.