Trochę współczesnej opery

Zatęskniłam za muzyczną współczesnością. Ale słuchanie jej nie zawsze jest w tym czasie łatwe.

Zmobilizowało mnie, że na stronie Met pojawiła się dziś w nocy opera L’amour de loin Kaiji Saariaho, którą to fińsko-paryską kompozytorkę lubię. Opera była transmitowana i wyświetlana w kinach i nawet się na nią wybierałam, ale nie pamiętam już, który wyjazd mi w tym przeszkodził… Teraz więc nadrobiłam zaległość (do jutra można ją jeszcze obejrzeć).

Napisana została do libretta Amina Maloufa, pisarza libańskiego również żyjącego w Paryżu, ale to kompozytorka była motorem powstania tej treści, od dawna bowiem była przywiązana do romantycznej, rzewnej historii o trubadurze Jaufré Rudelu, który istniał naprawdę – zachowało się kilka jego pieśni – ale niewiele o nim wiadomo poza legendą o tym, jak zakochał się w kobiecie, której nigdy nie widział, popłynął do niej przez morze (po drodze na krucjatę), ale po drodze zachorował i zmarł na jej rękach. Kaiji Saariaho podziałał tak silnie na wyobraźnię, że stworzyła na jego temat w sumie trzy utwory.

Operę napisała dla Salzburga, tam odbyło się jej prawykonanie (dwadzieścia lat temu) w reżyserii Petera Sellarsa. Od tej pory pokazała się na wielu scenach, a Met wystawiła ją kilkanaście lat później w reżyserii Roberta Lepage’a w 2016 r., jako drugie w historii dzieło kobiety (ale pierwsze – Ethel Smyth – pojawiło się tu 113 lat wcześniej!). Co więcej, był to zarazem debiut kobiety dyrygentki – Susanny Mälkki, specjalistki od muzyki współczesnej.

Ogólnie muzycznie brzmi to rzeczywiście świetnie, ładnie było też wystawione, ale gorzej ze śpiewem – zastrzeżenia mam do odtwórcy roli głównego bohatera, Erica Owensa. Jego głos ma niezbyt ładną barwę, jest też nadmiernie rozwibrowany – w ogóle nie kojarzy się z trubadurem. W kontraście z nim znakomita jest Susanna Phillips jako jego ukochana – Clémence. Jeszcze jest trzecia postać, Pielgrzym (rola kobieca), Tamara Mumford, która mi się dość podoba. Co do całej muzyki – wspaniałe brzmienia orkiestry wymieszanej z elektroniką, z ważną rolą chóru, w swoich harmoniach i zwrotach przypominają mi czasem… Lutosławskiego. To muzyka płynąca jak morze, bo na morzu się dzieje; trochę być może jednostajna harmonicznie, ale potrzebuje czasu. Na YouTube znalazłam całe wykonanie tego dzieła z Opery Fińskiej w Helsinkach i tu obsada jest dużo lepsza: ze znakomitym Geraldem Finleyem (jemu bardziej można uwierzyć, że jest trubadurem) i wspaniałą Dawn Upshaw w roli Clémence (choć Susanna Phillips jest jeszcze przy tym piękna). I reżyseruje, jak na prawykonaniu, Peter Sellars. Warto.

Wczoraj też trafiłam na niesamowite znalezisko, genialne, choć emocjonalnie dołujące – jak to Beckett (choć podobno na irlandzkiej premierze tej sztuki chichrano się z dialogów). Końcówkę (polskie tłumaczenie angielskiego Endgame czy francuskiego Fin de partie jest niedobre, powinno być raczej: koniec gry) György Kurtág pisał przez 8 lat: zamówienie od La Scali dostał w 2010 r., a w 2018 r. odbyło się prawykonanie (miał wtedy 92 lata!). I właśnie to wystawienie możemy sobie po prostu teraz obejrzeć w archiwach RAI, ich części poświęconej La Scali, w których także wiele innych ciekawych rzeczy, ale to dla mnie było szczególną gratką. Niesamowita, aforystyczna muzyka jest kongenialnym dopełnieniem tekstu Becketta. Ale łatwo się tego nie ogląda.

Na te archiwa trafiłam dzięki linkowisku z „Musical America”, które co jakiś czas dostaję i wrzucam tu. Dla wygody jeszcze raz.