Trzy romantyczne wieczory

Można je wszystkie obejrzeć (i posłuchać) na fb Stowarzyszenia im. Beethovena: koncert pierwszy, drugi i trzeci.

Ten festiwal był zaplanowany na jesień, podobnie jak pierwszy, zeszłoroczny, który – również złożony z trzech koncertów – odbył się w pierwszy weekend września. W tym roku wskoczył w przerwę między koncertami Festiwalu Beethovenowskiego, ale przecież nikt nie przewidywał, że Wielkanoc nam się przesunie na październik. Różnica jeszcze jest taka, że zeszłoroczne koncerty miały miejsce na Zamku Królewskim, w Łazienkach oraz w wilanowskim pałacu; tym razem wszystko odbyło się w sali kameralnej Filharmonii Narodowej.

Punktem wyjścia był znów Józef Elsner, ale o ile w zeszłym roku program skupiał się wokół niego, jego genialnego ucznia – Chopina, a także kilku innych uczniów, to w tym spojrzenie było szersze, poprzez parę pokoleń i bez ograniczenia do kręgu Elsnerowego. Pierwsze dwa koncerty były zbudowane wedle schematu: Elsner i jego pomniejsi uczniowie – i Chopin na koniec, jakby rozjeżdżając walcem geniuszu (ale mi się napisało) te wszystkie pomniejszej próby dzieła. Trzeci ograniczył się już tylko do uczniów Chopina, którzy ogólnie okazali się ciekawsi od uczniów Elsnera.

W części, by tak rzec, niechopinowskiej te dwa pierwsze koncerty były nawet dość rozrywkowe. Wtorkowy koncert Romantyczne duety zawierał salonowe, nierzadko kiczowate, a przy tym wirtuozowskie utwory Józefa Nowakowskiego, Ignacego Feliksa Dobrzyńskiego i braci Wieniawskich na duet skrzypiec z fortepianem. Piotr Pławner zagrał je z pewną dawką humoru, szkoda, że pianista Łukasz Krupiński był dość sztywny. Ta sztywność przeszkadzała też w drugiej części koncertu, ale z innego powodu: Sonata wiolonczelowa Chopina jest utworem bardzo emocjonalnym, a Karolina Jaroszewska zagrała ją całkowicie adekwatnie, w przeciwieństwie do pianisty.

We środę recital miał Marek Bracha – pianista wszechstronny, grający rozmaity repertuar z różnych epok. Od pewnego czasu zafascynował się również instrumentami historycznymi i tym razem zasiadł do broadwooda z 1846 r. z kolekcji Andrzeja Włodarczyka. Jak na fortepian z czasów Chopina, ma dość donośne brzmienie, niemal współczesne. Pomysł na program tego koncertu byłby może zabawne – w większości mazurki i parę polonezów, a na koniec Polonez fis-moll Chopina, który w środku zawiera także mazurka – gdyby te utwory były lepszej jakości; niestety w większości tak nie było, może tylko utwory Edwarda Wolffa były bardziej interesujące. Ale ogólnie program okazał się dość monotonny. Chopin znów z łatwością „zmasakrował” całą resztę.

Zupełnie inny był czwartkowy występ Huberta Rutkowskiego, który połowę recitalu zagrał na broadwoodzie, a połowę na blüthnerze. To było naprawdę bardzo ciekawe. Oczywiście dzieła uczniów Chopina (to jedna ze specjalności tego pianisty) nie przerastały utworów ich mistrza, ale słuchało się z zainteresowaniem Adolfa Gutmanna, Thomasa Tellefsena (mazurki o lekko norweskim posmaku), Karola Mikulego (choć to nie były akurat te najciekawsze jego utwory), Carla Filtscha (gdzież by ten chłopak zaszedł, gdyby nie zmarł w wieku 15 lat…) i Juliana Fontany z zabawnymi motywami latynoskimi i hiszpańskimi – te ostatnie znamy choćby z Rapsodii hiszpańskiej Liszta. Wszystko zostało zagrane z takim wyczuciem i zrozumieniem, że publiczność – a było nas niewiele, zgodnie z zasadami pandemicznymi 25 proc. widowni – zmusiła pianistę do aż czterech bisów: dwa powtórzył ze swego programu, a ponadto zagrał pierwszą i ostatnią część Scen dziecięcych Schumanna, pięknie i poetycko. Szkoda, że tak rzadko się tu pojawia.