Po prostu Kate

Po długiej przerwie doczekaliśmy się wreszcie Kate Liu w Warszawie. Szkoda tylko, że niewiele osób mogło słuchać koncertu na żywo. Ale można go obejrzeć tutaj. (Uwaga: po zakończeniu koncertu o 1:59:14 zaczyna się rozmowa z artystką.)

Szkoda też, że recital nie odbył się w filharmonii, tylko w Sali Balowej Zamku Królewskiego, która jest po pierwsze nieduża, po drugie fortepian w niej strasznie huczy. Ale też dziś można było poczuć się na tej sali jak w salonie – krzeseł było dużo mniej, porozstawianych o półtora metra od siebie. Było więc kameralnie i intymnie w założeniu. Nie do końca dotyczyło to gry Kate… Tzn. intymność tak, kameralność czasem tak, ale momentami także wielka moc.

Rozmawiamy tu o pianistach lepszych i gorszych, czasem nawet znakomitych. Ale Kate to zjawisko wyjątkowe. Właśnie zjawisko. W jej wypadku nie jest w ogóle istotne, czy interpretacje utworów można uznać za stylowe – puryści mogą nawet uznać, że są bardzo niestylowe. Ale mimo to Kate dotyka nimi istoty tej muzyki. Jak to robi – trudno powiedzieć. Po prostu zaprasza nas do swojego świata. Tego świata, w którym przebywa, w ogóle nie patrząc na klawiaturę, lecz z głową odchyloną z lekka do tyłu, a oczami błądzącymi gdzieś w przestrzeni. Siedziałam po prawej stronie publiczności, więc nie widziałam tych czarów, jakie zawsze odprawia rękami przed rozpoczęciem gry (obserwowałam je wcześniej wielokrotnie, więc mogłam się ich domyślać), ale oglądałam jej twarz z przodu. Dźwięk momentami rzeczywiście huczał, ale to mi nawet nie przeszkadzało, bo Kate jest z tych, którzy zawsze dbają o estetykę brzmienia.

Suita E-dur Haendla zawierała ceremonialne gesty, pewną nawet masywność, nie miała wiele wspólnego z klawesynowym bibelotem. A jednak to był prawdziwy Haendel, mocny i dumny. Mazurki z op. 59 Chopina stanowiły całkowity kontrast – takich jury konkursu pewnie by nie „kupiło” (choć przecież Kate otrzymała m.in. nagrodę właśnie za mazurki). Pierwszy z nich, a-moll, był po prostu liryczną miniaturą, opowieścią z jakichś zaświatów, z przedziwnym, wydawałoby się, rozchwianiem rytmicznym. Drugi, As-dur, już bardziej mazurka przypominał, a trzeci, fis-moll, był już posuwistym mazurem, ale końcówka też zabrzmiała zupełnie inaczej niż zwykle się ją grywa: jak spokojna konkluzja.

Część poświęcona Schumannowi – to był jeszcze inny świat. Arabeska nie była zwykłą beztroską miniaturą, ale stała się dziełem niespodziewanie głębokim, a ostatni fragment był jakby oddzielnym, konkludującym utworem. Fantazja C-dur – ileż tu było światów! Pierwsza część – kwintesencja romantyzmu, wiele porywów i emocji. Druga mocna i zwycięska, ale sam początek jej był z lekka zaskakujący: brzmiał jak opowieść, nie triumfalny marsz, te nastroje przyszły dopiero potem. I jak się spojrzy w nuty, jest w tym logika. I ostatnia część, znów pogrążająca się w jakimś nierealnym zupełnie świecie. Po prostu magia. Bis też był magiczny – Melodia węgierska h-moll D817 Schuberta, która wykołysała nas w jakieś kolejne zaświaty.

Są tacy artyści, za którymi tęskni się już chwilę po zakończeniu koncertu. Kate jest jedną z nich.