Mniej znana Polka Cherubiniego

12 lat temu na Festiwalu Beethovenowskim Łukasz Borowicz poprowadził koncertowe wykonanie pamiętnej Lodoïski, teraz przyszła kolej na Faniskę. Też Polkę w założeniu.

Faniska jest trochę zapomniana, choć kiedy wystawiono ją w 1806 r. w Operze Wiedeńskiej, która była instytucją zamawiającą, miała tam wówczas powodzenie nie mniejsze chyba niż wcześniej Lodoïska w Paryżu. Po raz drugi Cherubini postawił na historię właściwie bajkową, rozgrywającą się w Polsce, czyli nigdzie (to określenie było już aktualne, choć Alfred Jarry wymyślił je wiek później), i po raz drugi skorzystał z podobnego schematu Rettungsoper (opera polegająca w największym skrócie na tym, że ktoś kogoś ratuje), a libretto do niej napisał ten sam autor, co do Fidelia, który jest również oparty na tym schemacie. W Fanisce jest tak, że więziona jest ona (przez niejakiego Zamoskiego i jego przybocznego Oranskiego, kapitana Kozaków), ale jej ukochany mąż Rasinski też w końcu zostaje uwięziony, gdy przychodzi w przebraniu, by ją ratować, i zostaje zdemaskowany. Ratują się więc oboje wraz z córką Edvige, a pomaga im służąca Moska i jej kuzyn Rasno. Jak zwykle polskie nazwiska u Cherubiniego wymiatają, choć może są trochę mniej śmieszne niż w Lodoïsce.

Beethoven – o czym w programie napisał Ryszard Daniel Golianek – podziwiał Cherubiniego i spotkał się z nim kilka razy. Cherubini był też na premierze pierwszej wersji Fidelia. Beethoven miał w swoich zbiorach partytury dwóch oper Cherubiniego: Medei i właśnie Faniski. Nie dziwi, że obie te „polskie” opery mają niemało wspólnego z Fideliem. Może jednak trochę dziwić, że w Polsce choć Lodoïskę wystawiono w 1805 r., to Faniski jakoś nie, i właściwie trudno powiedzieć, dlaczego. Stylistycznie bardzo nie odbiega od poprzedniczki, ale można w niej nawet dosłuchać się paru polonezów. Jednak również obecnie o ile Lodoïskę można tu i ówdzie spotkać – nawet na YouTube jest w całości – to z Faniski grywa się tylko uwerturę, na tubie wisi też aria głównej bohaterki w wykonaniu Katii Ricciarelli. I tyle.

Festiwal Beethovenowski przywrócił ją do życia, ale tylko w pewnym stopniu – prezentując wybrane fragmenty, ponieważ pandemiczne wymogi sprawiły, że trzeba było grać bez przerwy (a rzecz ma 3 akty) i nie za długo. Muzycy obsprawili się więc do 21, czyli w sumie półtorej godziny. Ale warto było. Choć i z tej opery nie da się wiele zapamiętać, słuchało się jej z przyjemnością. Głównie dzięki bohaterom – małżeństwu Rasinskich, czyli Natalii Rubiś i Krystianowi Krzeszowiakowi, w realu też małżeństwu. Zły Zamoski Roberta Gierlacha był zbyt bezbarwny, więcej charakteru miała rola Oranskiego (Tomasz Rak), ładne małe rólki miała młodzież: Justyna Ołów (Moska), Katarzyna Belkius (Edvige) i Piotr Kalina (Rasno). Towarzyszyła im orkiestra Filharmonii Poznańskiej w składzie 30-osobowym (rozsadzona pandemicznie) i 10-osobowy męski chór rozstawiony na balkonie po prawej stronie – wcale się nie czuło, że te składy są za małe. I tylko szkoda, że nie mamy tym razem do dyspozycji tłumaczenia Wojciecha Bogusławskiego, bo nie możemy mieć takiej zabawy jak 12 lat temu.

I tak się dla mnie zakończył tegoroczny Festiwal Beethovenowski. Wybierałam się jeszcze na Kwartet Śląski z ciekawym programem (wszystkie kwartety Pendereckiego plus Grosse Fuge), ale niestety koncert odwołany – choroba w zespole. A finał już sobie obejrzę w sieci.