Zuzana i jej cuda
Dotarła w końcu do mnie książka, o której niedawno tu wspominała Frajde – Moje życie pełne cudów, wspomnienia Zuzany Růžičkovej. Przeczytałam ją jednym tchem.
W ostatnich czasach wyszło tyle powieścideł-kiczydeł z Auschwitz w tytule – już była i kołysanka, i tatuażysta, i położna, i dziewczęta, i dziecko, i anioł życia, i lekarz, i bibliotekarka, i farmaceuta, i bokser, i sonata, i kapo, i ucieczka… Niektóre z nich mają na okładce sylwetkę baraków obozowych z charakterystyczną wieżyczką przy wejściu – i taka jest też okładka tej książki. Może się więc ona zgubić wśród tej całej literatury holokaustowej – i nawet ostatnio zauważyłam w Empiku, że umieszczono ją w dziale literatury obcojęzycznej, a nie w dziale wspomnień czy biografii artystów. A to raczej tam powinna się znajdować, ponieważ dotyczy postaci wybitnej – jednej z najbardziej znanych klawesynistek XX wieku. Brytyjska dziennikarka Wendy Holden zbeletryzowała jej opowieści, pisząc w pierwszej osobie, jakby to ona sama wspominała. Spotkały się oczywiście i długo rozmawiały (a było to na dwa tygodnie przed śmiercią artystki, w kilka miesięcy po 90. urodzinach), ale też Holden korzystała z innych wywiadów i filmów – klawesynistka dała pełne pozwolenie. Nigdy nie odmawiała wywiadów, a w późniejszych swoich latach, zwłaszcza po zakończeniu kariery, miała wręcz poczucie misji, by opowiadać wszystkim, ze szczególnym naciskiem na młodzież, o swoim życiu.
Żeby o tym życiu mówić, że było pełne cudów (w angielskim oryginalnym tytule jest nawet sto cudów), to trzeba być Zuzaną Růžičkovą – osobą pełną dobra, kochającą świat i ludzi mimo strasznych doświadczeń. Może rzeczywiście, jak twierdzi, pomogło jej w tym dobre, ciepłe dzieciństwo w Pilźnie? Pomyślmy: najpierw wysiedlenie do Terezina, gdzie jest strasznie, ale jeszcze można się uczyć i rozwijać; później Auschwitz, gdzie każdego człowieka całkowicie odzierano z godności, potem obóz pracy przymusowej w Hamburgu, a już pod sam koniec wojny przydarzył się jej (i matce, z którą się nie rozstawała) największy koszmar: Bergen-Belsen. Dopiero tam doczekały wyzwolenia. Potem choroby i matki, i jej, potem desperacki powrót do rodzinnego Pilzna i skonstatowanie, że całej rodziny już nie ma i że one już też zostały spisane na straty. Po paru spokojniejszych latach nadszedł ciężki but stalinizmu, ale i po śmierci Stalina nie było dużo lżej. Zuzana, mimo iż miała zniszczone ręce, dzielnie podjęła na nowo przerwaną na kilka lat naukę gry, w 1947 r. po raz pierwszy dotknęła klawesynu i natychmiast się w nim zakochała. Znalazła w ten sposób nie tylko muzyczną miłość, ale i niszę, której nikt wówczas poza nią nie eksplorował.
My tu znaliśmy charakterne interpretacje Růžičkovej od zawsze, bo bardzo dużo nagrywała i jej płyt wydawanych przez Supraphon było w Ośrodku Czeskim mnóstwo. Nie miałam jednak pojęcia o jej wojennych losach ani w ogóle o tym, że była Żydówką (nazwisko Růžička brzmi po czesku, dopiero z tej książki dowiedziałam się, że to tam najczęściej nazwisko romskie). A i z tego niemało złego wynikało, np. nie mogła zagrać w Filharmonii Czeskiej ze słynnym dyrygentem Karelem Ančerlem (nawiasem mówiąc współwięźniem w Terezinie), bo antysemicka dyrekcja uznała, że „dwoje Żydów to za dużo”. Zuzana dużo grała, dużo podróżowała, ale Pragokoncert, podobnie jak sowiecki Goskoncert czy polski Pagart, kładł chciwą łapę na jej zarobkach. Przez lata mieszkała w małej klitce, w której spali z mężem na materacu pod fortepianem (a jej matka w kuchni). Było coraz straszniej, zwłaszcza po upadku Praskiej Wiosny. Oboje z mężem kontestowali ustrój, nigdy nie zapisali się do partii. Ale nigdy nie chcieli opuszczać kraju – autentyczni patrioci. Zuzanie wpoił to ojciec, który zmarł jeszcze w Terezinie. Poza tym żyła przede wszystkim muzyką i w niej znajdowała szczęście.
Podobnie jej mąż, kompozytor Viktor Kalabis. Nazwisko nie było mi obce, ale muzyki nie znałam; na Warszawskiej Jesieni zagrano go raz w 1970 r., ale w tamtych i późniejszych czasach byliśmy w Polsce muzycznie zupełnie gdzie indziej (np. tam, gdzie w poprzednim wpisie). Z Kalabisem było trochę jak z Wajnbergiem: pisał w takim stylu, jaki mu najbardziej odpowiadał, nie przejmując się tym, że to może niemodne – zresztą przez lata Czesi byli jeszcze bardziej odseparowani od Zachodu niż my. Ale czytając tę książkę zaciekawiłam się i posłuchałam trochę utworów Kalabisa – to naprawdę świetna, znakomicie napisana, emocjonalna muzyka. Np. pełen ciepła i pogody I Koncert fortepianowy, który napisał dla żony w prezencie ślubnym (tutaj w wykonaniu ich obojga: on, jak Lutosławski, dyrygował tylko własnymi utworami). Dla Zuzany napisał jeszcze Koncert klawesynowy, trochę ciemniejszy w nastroju, i cykl Inwencji kanonicznych (coś jak preludia kanoniczne Schumanna). Ona z przyjemnością grała jego utwory, jak również w ogóle muzykę XX-wieczną na klawesyn: Manuela de Falli, Francisa Poulenca (Concert champêtre), a przede wszystkim Bohuslava Martinů, którego dzieła oboje z mężem uwielbiali do tego stopnia, że założyli fundację i instytut jego imienia, na którego czele Kalabis stał przez lata. W jego muzyce słychać zresztą wpływy Martinů, ale też Honeggera, Hindemitha, Strawińskiego, Bartóka czy Prokofiewa – zależnie od okresu twórczości. Jest jej więcej na tubie i warto poeksplorować. Co zaś do nagrań Zuzany, zostały zgromadzone na stronie fundacji ich obojga i można ich słuchać do woli.
Z początku trochę się dziwiłam, dlaczego ta książka została tak ułożona: nie chronologicznie, tylko rozdziały przedwojenne i wojenne przeplecione z powojennymi. Po przeczytaniu paru wojennych zrozumiałam: są tak ciężkie, że potrzebny był oddech.
Na koniec jeszcze trochę się poczepiam tłumaczenia. Tenże Martinů został nie wiedzieć czemu nazwany librecistą (!), ale i Bachowi się dostało: że to nazwisko po niemiecku oznacza zatoczkę (w rzeczywistości – strumień). Nadużywane jest słowo partytura w wypadkach, gdy wystarczyłyby po prostu nuty (np. partytury etiud Czernego). Powiedzmy, że „sonety” Scarlattiego to zwykła literówka (tym bardziej, że w innym miejscu jest dobrze), ale „siedem pierwszych arii” z Wariacji Goldbergowskich to już chyba przesada. Z anegdoty o antysemickim dyrektorze bułgarskiej agencji artystycznej zupełnie nie jestem w stanie zrozumieć puenty: „Nie rozumiał jednak, że zaplanowanie koncertów bez udziału Żydów spoza Związku Radzieckiego byłoby dość trudne, ponieważ zostaliby tylko: Dawid Ojstrach, skrzypek, i pianista Emil Gilels”. Po pierwsze, obaj artyści właśnie byli ze Związku Radzieckiego, po drugie, obaj akurat byli też Żydami i niemożliwe, żeby Růžičková o tym nie wiedziała – ciekawe, jak było w oryginale. Widzę, że zatrudniono nawet konsultantkę merytoryczną – ale z kompetencji wynika, że do spraw żydowskich; muzyczne zostały pominięte, choć książka dotyczy muzyków (wiem, to kosztuje). Ale też i językowo jest różnie, np. „odpala” się tu papierosa (odpalić to można silnik), a nadzieję „zarzuca”, nie porzuca. Cóż. W każdym razie dobrze, że ta książka jest.
Komentarze
Siedem arii:
„The obligatory part of my programme would be to perform the introductory aria and the first seven of Bach’s Goldberg Variations, a solo piece.”
Puenta:
After Munich I was invited to play in several socialist countries, including Hungary, Poland, and Bulgaria, although when a new director of the Soviet equivalent of Pragokoncert was appointed in Bulgaria, I wasn’t invited so much as he was an anti-Semite. He once complained, ‘When I look at the programme, it is one Jew after another here,’ adding: ‘So I reserve Zuzana Růžičková from Prague and she’s yet another Jew!’ What he didn’t understand was that running a concert schedule without Jews was quite difficult, because they would have had no one else other than the Soviets: David Oistrakh, a violinist, and pianist Emil Gilels.
Złóżmy to na karb niedoczytania. Zbitka/skrót.
Jednak ten akapit jest trochę mętny – co to właściwie znaczy „when a new director of the Soviet equivalent of Pragokoncert was appointed in Bulgaria…” ?
A co do nadziei – hm, co na to Dante?
O, dzięki za oryginał. Co do nadziei, też od razu pomyślałam z wewnętrznym chichotem: Zarzućcie wszelką nadzieję…
Odpalać można jednego papierosa od drugiego….
To zdanie o Gilelsie i Ojstrachu jest pokręcone (merytorycznie) w obu wersjach – ale w każdej troszkę inaczej.
Co do dyrektora, to jest to faktycznie napisane tak, jakby Bułgaria była republiką sowiecką. Myślę, że chodziło o sowiecki model tych instytucji (wspominanych też przeze mnie wyżej), których zadaniem było wysłanie muzyka za granicę, pilnowanie go, a na koniec zrabowanie mu należnych honorariów ku chwale socjalistycznej ojczyzny. Oczywiście paszporty były własnością systemu i na co dzień leżały w tejże instytucji; zależnie od aktualnej prawomyślności delikwenta wydawano je albo nie. W tym drugim przypadku tłumaczono zagranicznym organizatorom koncertów, że artysta zachorował i nie może przyjechać. Często artyści nawet nie wiedzieli o tym, że są chorzy. Piszę to wszystko, bo może czyta to ktoś młodszy, kto nie znał tamtych czasów.
Tak, można odpalać jednego od drugiego, ale tam jest to słowo używane raczej w znaczeniu zapalania.
No tak, zdanie o Ojstrachu i Gilelsie jest mętne również w oryginale. Chyba chodzi o jeden określony koncert, na który zaproszeni byli już Ojstrach i Gilels, więc faktycznie, trudno byłoby bez Żydów. Ale strasznie to pokręcone.
Kilka lat temu znajomy z pracy ktory znal moje pasje muzyczne i uczestniczyl w kilku wieczorach muzycznych ktore prowadzilem w Haifie spytal czy slyszalem o jego krewnej z Pragi ktora gra na klawesynie. Zuzanna ? Jak wiedziales ? Przeciez to jedna z najbardziej znanych muzykow i wspaniala wykonawczyni Bacha. I wtedy opowiedzial mi o Jej losach. Potem napisalem na mojej stronie kilka stron o Zusanie „Zuzana Ruzickova klawesynistka numer 72389” Jej numer z Oswiecima. Niestety to po hebrajsku… Prosilem zeby przekazal serdeczne pozdrowienia i wyrazy szacunku. .. niestety nie zdazyl ….
Wariacje goldbergowskie (choć nie te z siedmioma ariami 😉 ) Růžičková zagrała jakoś na przełomie lat 70. i 80. w niepozornej salce (w której często puszczano też filmy) Czechosłowackiego – wtedy jeszcze – Ośrodka Kultury na Marszałkowskiej. Był to mój pierwszy Bach na żywo – i od razu taaaka półka 🙂 Niedługo potem winyl Supraphonu z sonatami tegoż (z nią i Starkerem) zaczął lądować na gramofonowym talerzu naprawdę często… Byli też Handel i rzeczony Scarlatti (na szczęście bez niepokojących literówek).
A wydawca książki najwyraźniej sobie tutaj odpuścił, wstyd! Przykro tym bardziej, że to ZNAK.
Růžičkovą słyszałem na żywo, Ančerla niestety nie. Ale on wyjechał po 1968 do Kanady. Nie miałem pojęcia, że oboje przeszli przez Terezin…
Z lokalnych wieści: Ewa Kofin umarła. Bardzo dawno jej już nie widziałem. Bardzo mądra pani.
Szanowna Pani,
jako tłumaczka recenzowanej książki chciałabym się odnieść do Pani zarzutów. Librecistą nazwała Martinů sama Růžičková i wcale się nie pomyliła: na pewno napisał libretto do jednej ze swoich oper. Ponieważ książka powstawała w nietypowych okolicznościach, a sama bohaterka podczas rozmów z autorką miała dziewięćdziesiąt lat i ze wstępu dowiadujemy się, że wiele jej wspomnień zawierało sprzeczne informacje, poprawiałam tylko błędy Wendy Holden wynikające, jak się zdaje, z jej powierzchownej wiedzy na temat dziejów Europy Środkowej, a szczególnie realiów życia w ustroju komunistycznym. Dopytanie pani Růžičkovej o nieścisłości i błędy w jej wspomnieniach z oczywistych względów nie wchodziło w rachubę.
Jeśli chodzi o nieszczęsną zatoczkę i jeszcze bardziej nieszczęsne arie, to biję się w piersi – to moje błędy. Cóż, jesteśmy tylko ludźmi i pomyłki, wynikające najczęściej z nieuwagi, zdarzają się nawet doświadczonym profesjonalistom.
Sonet zamiast sonaty to rzeczywiście dzieło chochlika drukarskiego. W wersji, nad którą pracowałam, jest wszędzie sonata.
Jeśli chodzi o bułgarskiego antysemitę, to niejasne zdanie z oryginału rozumiem tak: gdyby aparatczyk z bułgarskiej agencji koncertowej zrezygnował z zatrudnienia żydowskich wirtuozów innych niż ci pochodzący ze Związku Radzieckiego (Ojstrach i Gilels), zostałby z niczym.
Co do kwestii językowych: to, że autor przekładu „Boskiej komedii” użył kolokacji „porzucić nadzieję”, nie znaczy, że wykluczone są inne, równie poprawne, choć może rzadziej spotykane formy. Odpalanie papierosa to zaś całkiem zwyczajne określenie, co potwierdza „Wielki słownik języka polskiego” PWN:
odpalić — odpalać
1. «zapalić (zapalać) coś, zwykle papierosa, przez przytknięcie, przyłożenie ognia; przypalić (przypalać)»:
○ Odpalić papierosa.
Zdecydowałam się na zabranie głosu w dyskusji, ponieważ ta książka i postać są mi bardzo bliskie i w pracę nad przekładem włożyłam wiele serca. Ponieważ – jak Pani pisze – przeczytała ją jednym tchem, odnoszę wrażenie, że ogólna ocena przekładu jest trochę niesprawiedliwa. My, tłumacze, jesteśmy wprawdzie przyzwyczajeni do surowych, choć nie zawsze słusznych uwag, ale tym razem mam nadzieję, że Pani opinia nie zniechęci potencjalnych czytelników do sięgnięcia po tę niezwykłą książkę. Szkoda by było zaprzepaścić okazję do popularyzowania wiedzy o tej wybitnej i nietuzinkowej, a stosunkowo mało u nas znanej artystce.
Z poważaniem
Ewa Borówka
Nagrała całego klawesynowego Bacha – to był wtedy absolutny wyczyn.
Jeszcze jeden absurd z czasów demoludów: nie mogła uczyć czeskich studentów. Ale zagranicznymi mogła się pochwalić – od Christophera Hogwooda po Mahana Esfahaniego, który chyba do dziś mieszka w Pradze – w każdym razie był na miejscu, kiedy wystąpił na zeszłorocznej, pandemicznej już Praskiej Wiośnie.
A propos Esfahaniego, jego wspomnienie o swojej profesorce jest na końcu książki, obok kilku słów od Aleša Březiny, kierującego obecnie Instytutem Bohuslava Martinů. Ten epilog został zatytułowany „Dwie pochwały dla Zuzany”, choć to raczej laudacje niż pochwały. Ale wspomnienie Esfahaniego jest ciekawe. Interesujące jest też, jak opisuje jej wykonania, które skłoniły go, by udać się do niej na studia, choć wszyscy się dziwili, że chce jechać do takiego „dinozaura”. „Grała z werwą i wyobraźnią, niemal konfrontacyjnie, jakby chciała złapać słuchacza za klapy i powiedzieć: „Wysłuchajże tej wyjątkowej muzyki”. To było tak bardzo różne od stylu gry, który stał się modny w okolicach lat dziewięćdziesiątych i głosił: „Tak jest poprawnie, a jeśli tego nie rozumiesz, to znaczy, że się mylisz””. Celne.
@ tadpiotr – znałam oczywiście p. Ewę. Właśnie ze zdumieniem przeczytałam, że urodziła się w Makowie Podhalańskim – postacią wrocławską była od zawsze. Parę miesięcy jej brakowało do dziewięćdziesiątki. Ostatni raz widziałam ją parę lat temu na którymś z ważnych koncertów w NFM – nie wyglądała na tyle.
@ E. Bor. – witam. Myślę (i mam nadzieję), że pochwały dla książki i osoby były w moim wpisie na tyle mocne, by zainteresować potencjalnego czytelnika. Błędy zawsze mogą się zdarzyć, a zadaniem recenzenta jest ich wyłapanie. Nie było ich zresztą w tej książce aż tak wiele, jak np. w omawianym tu przeze mnie kiedyś skandalicznym tłumaczeniu książki o Marcie Argerich. Pozdrawiam!
A to, że Martinů pisał libretta do swoich oper, nie zmienia faktu, że był przede wszystkim kompozytorem.
Ależ nikt tego nie kwestionuje, ani autorka, ani ja. Oto całe zdanie:
„Przypomniałam sobie, że moja ukochana Madame szczególnie upodobała sobie zachwycające utwory na fortepian autorstwa czeskiego librecisty, Bohuslava Martinů, człowieka, który w późniejszym okresie dał się poznać jako wybitny kompozytor muzyki neoklasycznej”.
Dziękuję za uwagi i cieszę się, że koniec końców najważniejsze jest dla nas to, że ta książka ukazała się w Polsce.
Pozdrawiam również!
To tak jeszcze żeby uściślić: Martinů napisał libretta do siedmiu swoich oper (co stanowi z grubsza ich połowę); po raz pierwszy zrobił to w 1935 r. w swoich latach paryskich, kiedy był już uznanym kompozytorem.
Był wyjątkowo płodny; ilekroć coś jego słyszę, żałuję, że tak mało jest u nas znany. Bardzo mi odpowiada jego muzyka.
To już raczej zarzut do bohaterki czy raczej jej zawodnej pamięci. Nie śmiałabym poprawiać autorki, szczególnie gdy wiadomo, że ma tak przebogaty i nieusystematyzowany dotąd życiorys, więc wiele szczegółów może jej się mieszać. Mogłabym opatrywać każdą nieścisłość przypisem, ale te co chwilę wybijałyby czytelnika z rytmu.
Ale zgadzam się z Panią co do muzyki Martinů, jest absolutnie zachwycająca.
Ja bym tu raczej winiła panią Holden 🙂
Kilka lat temu (4?) w Warszawie na festiwalu filmowym „Jewish Motifs” można było zobaczyć film dokumentalny „Niebo w Auschwitz” z Zuzaną Ruzickovą jako jedną z bohaterek. To wtedy, jako posiadacz licznych winyli z jej klawesynowymi nagraniami, po raz pierwszy dowiedziałem się o jej holokaustowej historii – nie bez wstrząsu. Film ten (oryg. „Heaven in Auschwitz „) na pewno jest gdzieś do zobaczenia.
W sieci nie bardzo 🙁 Podobnie z filmem Zuzana: Music is Life – można obejrzeć tylko trailer, całość jest u nas niedostępna. W trailerze wypowiada się Václav Luks, który też był jej uczniem 🙂
@E.Bor. et al.
Eh, tak domniemywałem, ale nie miałem czasu wcześniej tego napisać – zawodna pamięć to jedno, do tego można zapewne dorzucić przekłamanie pomiędzy treścią wypowiedzi, nagraniem i transkrypcją nagrania.
Pytanie, czy takie lapsusy należy poprawiać, czy zostawiać, pozostaje otwarte. Przypisy zapewne pasowałyby do publikacji „naukowej”, ale chyba jednak ta biografia taką nie jest.
Co do bicia w piersi, mimo wszystko proszę nie robić tego zbyt mocno, bo pomiędzy tłumaczem i wydaniem powinien jeszcze stać redaktor i korekta, a na tym wydawnictwa wydają się mocno oszczędzać. Nie można od tłumacza, ślęczącego dniami i nocami nad tekstem, oczekiwać, że wyłapie każdy szczegół i odda skończony produkt gotowy do druku.
😉
Na koniec, jeszcze jedna ciekawostka – zawędrowałem na stronę autorki. Proszę zwrócić uwagę jak bardzo polska okładka różni się od innych. I piękne tłumaczenie tytułu na niemiecki – „Lebens-Fuge”.
http://www.wendyholden.com/one-hundred-miracles.php
Do posłuchania na dobranoc:
https://www.youtube.com/watch?v=SlDmmqIyEW4
Nie samymi zatoczkami człowiek żyje 🙂
Wedle nowszych – i najnowszych – słowników (WSJP, PSJP, SPP, WSPP) odpalić to, najkrócej mówiąc: „zapalić, przytknąwszy do czegoś palącego się”; „zapalić coś (zwykle papierosa) przez przyłożenie do ognia lub do innego palącego się przedmiotu, często tego samego rodzaju”. Można więc odpalić papierosa od świeczki, pochodni, niedopałka, świeczkę od świeczki itp; ale już odpalenie traktowane jako synonim prostego zapalenia papierosa (zapałkami czy zwykłą zapalniczką) wydaje się jednak cokolwiek niedzisiejsze i rozmija się z panującym uzusem.
O „zarzucaniu nadziei” nie pisze nigdzie ani (wezwany wcześniej na pomoc przy odpalaniu 😉 ) Doroszewski, ani współcześniejsi od Porębowicza tłumacze. Nie chce mi się dalej grzebać, więc słowo tłumaczki o rzadszej formie przyjmuję tymczasem (czyli trochę na kredyt) za dobrą monetę . I nie winię jej za librecistę Martinů (za inne wpadki też zresztą niekoniecznie – lub przynajmniej nie tylko ją), ale szacownego wydawcę za całokształt – i owszem. We fragmencie o autorze Julietty zabrakło bowiem choćby przypisu (jeśli już z jakichś względów odrzucilibyśmy radykalniejsze posunięcie) , a w całej publikacji – najwyraźniej także redaktora merytorycznego z prawdziwego zdarzenia, o czym wyżej wspomniał GP. Od korekty nie wymagałbym raczej zbyt wiele (bo w końcu i stawki inne).
Na uspokojenie – po Purcellu, skoro Martinů akurat nie mam pod ręką – może zaordynuję sobie jeszcze coś z dorobku tego librecisty Wagnera 😀
A owo nawiązanie do Celana jak najtrafniejsze. Rzeczywiście piękne!
Tak, Fuga życia w analogii do Fugi śmierci…
Okładka polska podobna do holenderskiej i brazylijskiej. To taki clickbait dla połykaczy wspomnianych czytadeł z Auschwitz. I to może wyjaśnienie, dlaczego ta książka w księgarniach stawiana jest w niewłaściwych działach. Na pozostałych okładkach jest zdjęcie Růžičkovej i od razu jasne jest, że książka jej dotyczy.
@Gostek Przelotem
Jako redaktorka stojąca pomiędzy tłumaczką ślęczącą dniami i nocami nad tekstem czuję się w obowiązku zapewnić, że ten wydawca na mnie nie oszczędzał. „Zatoczką” zawiniłyśmy, bo „creek” (jak było w oryginale) to po angielsku również zatoczka – i tak to poszło. Ja nie znam niemieckiego, tłumaczka też nie.
Pytanie, czy lapsusy trzeba poprawiać, jest rzeczywiście otwarte i często się z nim zmagamy – jako tłumaczka często słyszę taki zarzut: „Jak to wszystko sprawdzałaś?! Nie możesz przecież poprawiać autora!”. A jednak, a jednak – jak nie poprawisz, trafiasz pod pręgierz. A jak poprawisz i się przyznasz, że poprawiłaś, też trafiasz pod pręgierz. Można napisać do autora, czy życzy sobie być poprawiony (a nie każdy sobie życzy), ale raczej nie jest przyjęte, że zostawia się błędy rzeczowe, opatrując je przypisami „Tu autor się pomylił”. Wydawca odpowiada za wizerunek autora, skoro już zdecydował się wydać jego książkę, nie może go kompromitować w ten sposób.
Co do pozostałych błędów – też się biję w pierś ariami, no i zatoczką. Kiedy odsyłałam plik, nie było w nim żadnych sonetów – tu się więc nie biję.
Jeśli chodzi o odpalanie papierosa i zarzucanie nadziei – możemy o tym dyskutować bez końca, to są ciekawe dyskusje, bo może tłumaczka i redaktorka mają osłuchane znaczenia, które Państwu wydają się niedopuszczalne, to przecież nic złego, nie sądzę, żeby ktokolwiek nie zrozumiał zdań, o których tu mowa. Zdania te były zrozumiałe dla wszystkich osób, które czytały tekst po tłumaczce. Nie w tym rzecz, że wszyscy jesteśmy nieukami i niechlujami, po prostu my wszyscy takie znaczenie tych wyrazów znaliśmy. Natomiast powoływanie się na Dantego (a de facto na Porębowicza) jest jednak nie na temat. Irena Tuwim w przekładzie „Kubusia Puchatka” użyła takiego „zarzucić”: „Więc ogromnie / To mnie / Smuci, / Że mój garnek się zarzucił”. Nikt jej nie wyśmiał, bo to przecież Irena Tuwim – a to tak rzadko spotykane znaczenie.
Na koniec ogromnie dziękuję Pani Dorocie Szwarcman za tę merytoryczną, rzetelną recenzję. Świetna lektura!
@ Ewa_Pe – witam, dziękuję za miłe słowo.
Jednak mała uwaga: w tym kontekście Irena Tuwim jest o wiele bardziej nie na temat niż Porębowicz. O garnku, który „się zarzucił” Puchatkowi, pamiętamy oczywiście wszyscy, jednak tutaj oznacza to po prostu: zgubił się. I jest to raczej archaizm 🙂 W końcu pani Tuwim przekładała Puchatki jeszcze przed wojną. Natomiast w omawianej książce chodzi o nadzieję, jak u Dantego/Porębowicza właśnie. Nadzieję jak najbardziej się porzuca, w sensie angielskiego to abandon.
Ale fajny ten Purcell. Nie mogę przestać go słuchać 🙂
Ten fragment, w którym tłumaczka użyła zarzucania nadziei, w oryginale brzmi tak: „What did we learn? Yes, we did learn something. We learned not to hope”. Tu nie ma odwołania do Dantego. Oczywiście wybór tłumaczki nie musi się wszystkim podobać – ba, każdy tłumacz na pewno by tę książkę inaczej. Ale nie ma tu przekłamania i nie ma tu błędu. Zresztą słowa „zarzucać” w znaczeniu „porzucać” tłumaczka konsekwentnie używa w całej książce.
Ha! Czyli sprawa jest jeszcze prostsza. Powinno więc być oczywiście tak: „Czego się nauczyłyśmy? Tak, nauczyłyśmy się czegoś. Nauczyłyśmy się nie żywić nadziei”. I tyle, bez Dantego, o Puchatkach nie mówiąc 🙂 po co tu jeszcze coś wydziwiać? Jeśli jakieś określenie używane jest w całej książce, to nie znaczy przecież, że jest używane dobrze.
Podwójny album z muzyką Purcella został pierwotnie nagrany w Japonii przez wytwórnię Denon (nagranie cyfrowe z 1976 r.!), po czym został wydany przez Gramofonovy Klub i nigdy nie został wydany na CD…
Jestem szczęśliwym posiadaczem dziadkowego egzemplarza 😎
A jeszcze wracając do zagadnień lingwistyczno-hydrologicznych – „bach” po niemiecku chyba znaczy tylko i wyłącznie „strumyk”? Czy jedynym punktem odniesienia w tłumaczeniu jest dla nas oryginał angielski?
Czy to oznacza, że w II części VI symfonii Beethovena akcja toczy się nad zatoczką??? Przecież to może całkowicie wywrócić pojmowanie i interpretację utworu!
@Gostek Przelotem
Wydawało mi się, że i tłumaczka, i ja jednoznacznie przepraszałyśmy za ten błąd. Próbowałam wyjaśnić, skąd się wziął. Właśnie stąd – że po angielsku ‚creek’ oznacza i strumyk, i zatoczkę. Nie wiem, którą część mojej wypowiedzi można rozumieć jako przekonywanie, że ‚bach’ to zatoczka 🙁
No właśnie, kłopot w tym, że my, związani z muzyką, mamy aż nadto dobrze wpojone, co oznacza słowo Bach – także z powodu Pastoralnej Beethovena, ale też jego słynnej wypowiedzi Bach sollte nicht Bach, sondern Meer heissen, czyli Bach nie strumieniem, lecz morzem winien się nazywać.
Do nadziei wracając, kłopot z nią, jak to widzę, był taki, że po polsku nie bywa czasownikiem. Inaczej niż po angielsku, a także np. po francusku – pamiętam, jak kiedyś daleka krewna, która wyemigrowała do Paryża jeszcze przed wojną i trochę zapomniała polskiego, napisała na pocztówce „nadzieję się was zobaczyć”, wyraźnie tłumacząc francuskie j’espère 😆
@Ewa_Pe – nie, nie, nie odbieram tego jako przekonywanie 🙂
Różnorakie gierki słowne, ekstrapolacje od czapy i twórcza ortografia są odwieczną tradycją tego blogu. Być może należało miłe Panie przed tym przestrzec, aby wiedziały do jakiego grząskiego strumyka wstępują 😀
Przeczytałam uważnie wszystkie komentarze z mimowolnym uśmiechem, bo choć wiele z nich dotyczy moich niedociągnięć, ta dyskusja bardzo mnie cieszy. Po pierwsze dlatego, że prowadzona jest w tak rzeczowym i kulturalnym tonie, a po drugie nad zawodzeniem mojego ego bierze teraz górę radość wywołana tym, że wbrew moim obawom książka, mimo okładki, tytułu i błędnej klasyfikacji, trafiła do miłośników i znawców muzyki. Miłego dnia wszystkim 🙂
Wzajemnie 🙂 A nawiasem mówiąc ja nie dowiedziałabym się, że Znak wydał tę książkę, gdyby jedna z blogowiczek nie wspomniała o niej chyba z miesiąc temu. Zaczęłam więc dobijać się do wydawnictwa o egzemplarz, a na dodatek trochę to trwało, zanim dotarł (z Krakowa osiem dni!).
Rzeczowego i kulturalnego tonu staramy się tu trzymać, taką mamy zasadę 🙂
Po rosyjsku też zresztą mamy: я надеюсь. A najprostsze „nie żywić nadziei” i mnie przyszło do głowy zaraz po zobaczeniu oryginału.
Gdyby wydawnictwo planowało wydanie e-booka – albo robiło kiedyś dodruk, czego życzę – zawsze można jeszcze to i owo (zwłaszcza owo 😉 ) poprawić.
Moja siostra czasem tłumaczy z francuskiego, ale zna też dobrze rosyjski, i mówi, że często szybciej jej przychodzi do głowy słowo rosyjskie niż polskie – jest więcej analogii między tymi językami, czego bym się nie spodziewała 🙂
Gwoli sprawiedliwości napiszę tylko, że książkę wynalazł Ł., nie ja. I nie zniechęciła go kiczowata okładka. Ciekawe, że na okładkach z linku Gostka, czyli ze strony autorki, mamy albo motyw obozu, albo motyw klawiatury, a u nas nie, trzeba było dosłownie aż do bólu. Byłam wczoraj na wystawie rzeźby w Zachęcie. Jest tam zabawne dzieło sztuki – „Telewizor powiatowy” Hasiora https://zasoby.msl.org.pl/arts/view/326
To właśnie ten rodzaj gustu:-)
Dobrze, że książka się broni, a zwłaszcza broni się bohaterka. Polecam box „Bach. The complete keybord works”, wydany przez Erato w 2016, którego często teraz słuchamy.
Na tej stronie piszą, że film jest do strumyczkowania (zatoczkowania? bachowania?) na Amazonach
https://www.zuzanathemovie.com/#cover
😉
Wtrącając trzy grosze, p. Holden Brytyjka, więc wydawałoby się, że będzie wyrazów po brytyjsku, czyli creek jako zatoczka.
W Sopocie jest też wystawa Hasiora, w podobnym stylu obiekty, ale dla moich córek były bardzo ponure.
O, dziękuję za informację o wystawie Hasiora w moim rodzinnym Sopocie. Na szczęście jest do maja, więc, mam nadzieję, że zdążę zobaczyć:-)
Widzę, że jest tam też wystawa Andrzeja Szewczyka, ale tylko do końca lutego, niestety. Nie znałam wcześniej, a bardzo spodobało mi się wczoraj jedno dzieło w Zachęcie.
Warto się przejść na tę wystawę rzeźby do Zachęty. Jest ona co prawda za duża, nieco chaotyczna i nieco groch z kapustą (ale rekomendacja:-), ale i tak myślę, że każdy znajdzie dla siebie kilka dzieł, które go zachwycą.
Ten Telewizor powiatowy to dobrze pamiętam 🙂 Zamek Królewski był jeszcze w odbudowie, kiedy w podziemiach zorganizowano dużą wystawę Hasiora – była super.
W ogóle mam kilka powodów, żeby pójść na tę wystawę do Zachęty, tj. dawnych znajomych, zarówno ze średniego pokolenia (Paweł Althamer, Kaśka Kozyra, Artur Żmijewski), jak i ze starszego (Teresa Murak, Krystiana Robb-Narbutt, Maciek Szańkowski czy Krzysztof Wodiczko).
Trzeba będzie też pójść na Marka Włodarskiego/Henryka Strenga do Muzeum Sztuki Nowoczesnej.
@ tadpiotr – ale Amazon albo amerykański, albo brytyjski, i nie jestem pewna, czy u nas dostępny…
A Zuzana na tym zdjęciu wciąż pali papierosa, ech.
@ PK
Do muzeów tylko nie w weekend. Nie widziałam w ten, ale w poprzedni przed MSN i Zachętą stała kolejka. A w dzień powszedni też było w środku sporo ludzi. Wystawa w MSN również jeszcze przed mną-)