Zuzana i jej cuda

Dotarła w końcu do mnie książka, o której niedawno tu wspominała FrajdeMoje życie pełne cudów, wspomnienia Zuzany Růžičkovej. Przeczytałam ją jednym tchem.

W ostatnich czasach wyszło tyle powieścideł-kiczydeł z Auschwitz w tytule – już była i kołysanka, i tatuażysta, i położna, i dziewczęta, i dziecko, i anioł życia, i lekarz, i bibliotekarka, i farmaceuta, i bokser, i sonata, i kapo, i ucieczka… Niektóre z nich mają na okładce sylwetkę baraków obozowych z charakterystyczną wieżyczką przy wejściu – i taka jest też okładka tej książki. Może się więc ona zgubić wśród tej całej literatury holokaustowej – i nawet ostatnio zauważyłam w Empiku, że umieszczono ją w dziale literatury obcojęzycznej, a nie w dziale wspomnień czy biografii artystów. A to raczej tam powinna się znajdować, ponieważ dotyczy postaci wybitnej – jednej z najbardziej znanych klawesynistek XX wieku. Brytyjska dziennikarka Wendy Holden zbeletryzowała jej opowieści, pisząc w pierwszej osobie, jakby to ona sama wspominała. Spotkały się oczywiście i długo rozmawiały (a było to na dwa tygodnie przed śmiercią artystki, w kilka miesięcy po 90. urodzinach), ale też Holden korzystała z innych wywiadów i filmów – klawesynistka dała pełne pozwolenie. Nigdy nie odmawiała wywiadów, a w późniejszych swoich latach, zwłaszcza po zakończeniu kariery, miała wręcz poczucie misji, by opowiadać wszystkim, ze szczególnym naciskiem na młodzież, o swoim życiu.

Żeby o tym życiu mówić, że było pełne cudów (w angielskim oryginalnym tytule jest nawet sto cudów), to trzeba być Zuzaną Růžičkovą – osobą pełną dobra, kochającą świat i ludzi mimo strasznych doświadczeń. Może rzeczywiście, jak twierdzi, pomogło jej w tym dobre, ciepłe dzieciństwo w Pilźnie? Pomyślmy: najpierw wysiedlenie do Terezina, gdzie jest strasznie, ale jeszcze można się uczyć i rozwijać; później Auschwitz, gdzie każdego człowieka całkowicie odzierano z godności, potem obóz pracy przymusowej w Hamburgu, a już pod sam koniec wojny przydarzył się jej (i matce, z którą się nie rozstawała) największy koszmar: Bergen-Belsen. Dopiero tam doczekały wyzwolenia. Potem choroby i matki, i jej, potem desperacki powrót do rodzinnego Pilzna i skonstatowanie, że całej rodziny już nie ma i że one już też zostały spisane na straty. Po paru spokojniejszych latach nadszedł ciężki but stalinizmu, ale i po śmierci Stalina nie było dużo lżej. Zuzana, mimo iż miała zniszczone ręce, dzielnie podjęła na nowo przerwaną na kilka lat naukę gry, w 1947 r. po raz pierwszy dotknęła klawesynu i natychmiast się w nim zakochała. Znalazła w ten sposób nie tylko muzyczną miłość, ale i niszę, której nikt wówczas poza nią nie eksplorował.

My tu znaliśmy charakterne interpretacje Růžičkovej od zawsze, bo bardzo dużo nagrywała i jej płyt wydawanych przez Supraphon było w Ośrodku Czeskim mnóstwo. Nie miałam jednak pojęcia o jej wojennych losach ani w ogóle o tym, że była Żydówką (nazwisko Růžička brzmi po czesku, dopiero z tej książki dowiedziałam się, że to tam najczęściej nazwisko romskie). A i z tego niemało złego wynikało, np. nie mogła zagrać w Filharmonii Czeskiej ze słynnym dyrygentem Karelem Ančerlem (nawiasem mówiąc współwięźniem w Terezinie), bo antysemicka dyrekcja uznała, że „dwoje Żydów to za dużo”. Zuzana dużo grała, dużo podróżowała, ale Pragokoncert, podobnie jak sowiecki Goskoncert czy polski Pagart, kładł chciwą łapę na jej zarobkach. Przez lata mieszkała w małej klitce, w której spali z mężem na materacu pod fortepianem (a jej matka w kuchni). Było coraz straszniej, zwłaszcza po upadku Praskiej Wiosny. Oboje z mężem kontestowali ustrój, nigdy nie zapisali się do partii. Ale nigdy nie chcieli opuszczać kraju – autentyczni patrioci. Zuzanie wpoił to ojciec, który zmarł jeszcze w Terezinie. Poza tym żyła przede wszystkim muzyką i w niej znajdowała szczęście.

Podobnie jej mąż, kompozytor Viktor Kalabis. Nazwisko nie było mi obce, ale muzyki nie znałam; na Warszawskiej Jesieni zagrano go raz w 1970 r., ale w tamtych i późniejszych czasach byliśmy w Polsce muzycznie zupełnie gdzie indziej (np. tam, gdzie w poprzednim wpisie). Z Kalabisem było trochę jak z Wajnbergiem: pisał w takim stylu, jaki mu najbardziej odpowiadał, nie przejmując się tym, że to może niemodne – zresztą przez lata Czesi byli jeszcze bardziej odseparowani od Zachodu niż my. Ale czytając tę książkę zaciekawiłam się i posłuchałam trochę utworów Kalabisa – to naprawdę świetna, znakomicie napisana, emocjonalna muzyka. Np. pełen ciepła i pogody I Koncert fortepianowy, który napisał dla żony w prezencie ślubnym (tutaj w wykonaniu ich obojga: on, jak Lutosławski, dyrygował tylko własnymi utworami). Dla Zuzany napisał jeszcze Koncert klawesynowy, trochę ciemniejszy w nastroju, i cykl Inwencji kanonicznych (coś jak preludia kanoniczne Schumanna). Ona z przyjemnością grała jego utwory, jak również w ogóle muzykę XX-wieczną na klawesyn: Manuela de Falli, Francisa Poulenca (Concert champêtre), a przede wszystkim Bohuslava Martinů, którego dzieła oboje z mężem uwielbiali do tego stopnia, że założyli fundację i instytut jego imienia, na którego czele Kalabis stał przez lata. W jego muzyce słychać zresztą wpływy Martinů, ale też Honeggera, Hindemitha, Strawińskiego, Bartóka czy Prokofiewa – zależnie od okresu twórczości. Jest jej więcej na tubie i warto poeksplorować. Co zaś do nagrań Zuzany, zostały zgromadzone na stronie fundacji ich obojga i można ich słuchać do woli.

Z początku trochę się dziwiłam, dlaczego ta książka została tak ułożona: nie chronologicznie, tylko rozdziały przedwojenne i wojenne przeplecione z powojennymi. Po przeczytaniu paru wojennych zrozumiałam: są tak ciężkie, że potrzebny był oddech.

Na koniec jeszcze trochę się poczepiam tłumaczenia. Tenże Martinů został nie wiedzieć czemu nazwany librecistą (!), ale i Bachowi się dostało: że to nazwisko po niemiecku oznacza zatoczkę (w rzeczywistości – strumień). Nadużywane jest słowo partytura w wypadkach, gdy wystarczyłyby po prostu nuty (np. partytury etiud Czernego). Powiedzmy, że „sonety” Scarlattiego to zwykła literówka (tym bardziej, że w innym miejscu jest dobrze), ale „siedem pierwszych arii” z Wariacji Goldbergowskich to już chyba przesada. Z anegdoty o antysemickim dyrektorze bułgarskiej agencji artystycznej zupełnie nie jestem w stanie zrozumieć puenty: „Nie rozumiał jednak, że zaplanowanie koncertów bez udziału Żydów spoza Związku Radzieckiego byłoby dość trudne, ponieważ zostaliby tylko: Dawid Ojstrach, skrzypek, i pianista Emil Gilels”. Po pierwsze, obaj artyści właśnie byli ze Związku Radzieckiego, po drugie, obaj akurat byli też Żydami i niemożliwe, żeby Růžičková o tym nie wiedziała – ciekawe, jak było w oryginale. Widzę, że zatrudniono nawet konsultantkę merytoryczną – ale z kompetencji wynika, że do spraw żydowskich; muzyczne zostały pominięte, choć książka dotyczy muzyków (wiem, to kosztuje). Ale też i językowo jest różnie, np. „odpala” się tu papierosa (odpalić to można silnik), a nadzieję „zarzuca”, nie porzuca. Cóż. W każdym razie dobrze, że ta książka jest.