Pogoń za śladem w powietrzu
Napisać monografię osoby, która nie żyje od niemal 40 lat i pozostawiła po sobie zaledwie parę ukończonych utworów i legendę środowiskową, to rzecz karkołomna. Bolesław Błaszczyk podjął się tego tworząc opowieść o Andrzeju Bieżanie.
Mam od pewnego czasu wyrzuty sumienia, że nie napisałam żadnej książki o tamtych czasach. Ale tak bywa, że najpierw jest się blisko czegoś, a później się odchodzi na inne drogi w życiu i trudno wracać. Zwłaszcza jeśli ktoś, tak jak ja, ma zwyczaj żyć raczej dniem dzisiejszym niż przeszłością. Choć trzeba przyznać, że w tej przeszłości działy się rzeczy niesamowite. Ale kiedy Bolek chciał się ze mną umawiać, żebym opowiedziała coś o Andrzeju, od razu stwierdziłam, że niewiele mogę powiedzieć akurat o nim. Na studiach się minęliśmy, był starszy, pamiętam tylko, że kiedy byłam na I roku, on robił dyplom z opóźnieniem. Później wciąż gdzieś jeździł, a to na Wybrzeże, a to do Poznania, gdzie niedługo przed śmiercią objął teatr Marcinek. Jego muzyki teatralnej, w której to dziedzinie robił ponoć bardzo interesujące rzeczy, nie słyszałam. Widywałam go właściwie tylko na koncertach, które grał razem z moimi kumplami (m.in. Krzyśkiem Knittlem i Mietkiem Litwińskim), i trudno właściwie powiedzieć, żeśmy się znali – tyle, że mówiliśmy sobie „cześć”, ale nie pamiętam, żebyśmy się kiedyś wdali w dłuższą rozmowę. Tak więc nie bardzo mogłam pomóc Bolkowi.
Inna zupełnie jest sytuacja, gdy do pisania zabiera się ktoś, kto o epoce wie mniej i dowiaduje się o wielu fascynujących szczegółach z drugiej ręki. Bolek zresztą jest – można powiedzieć – pośrodku: zdarzyło mu się jako 15-latkowi pójść w 1983 r. z matką na serię trzech koncertów w Instytucie Francuskim (wówczas jeszcze na Świętokrzyskiej), na jednym z których wystąpił zespół Niezależne Studio Muzyki Elektroakustycznej (byłam tam i ja, nawet pisałam recenzję do „Ruchu Muzycznego”), zainicjowany przez moich kolegów. Grał w nim też Bieżan, który stał się od tej pory dla Bolka obiektem fascynacji – rzeczywiście robił wrażenie swoją charyzmą i pewnością, jaka nuta jest w danej chwili właściwa. Bo Andrzej był absolutnym specem od tego, co w muzyce najbardziej ulotne, co dzieje się tu i teraz i co dzieje się wspólnie. Jedyne, co stworzył sam od początku do końca i nadał temu określoną, zatrzymaną w czasie formę, to dwa utwory zrealizowane w Studiu Eksperymentalnym Polskiego Radia, Miecz Archanioła i Isn’t it – oba niesamowite.
Ale Andrzej to przede wszystkim wolność i swoboda, muzyka intuicyjna – tak nazywano to, co uprawiał. W różnych grupach, z różnymi osobami, nie tylko muzykami. Wspominałam o nim na blogu tutaj, ale tylko symbolicznie – Bolek za to dogrzebał się do mnóstwa informacji, poczynając od wojennej historii jego rodziców i lat szkolnych; to wszystko było zupełnie nieznane, a rzuca światło na kształtowanie się tej szczególnej osobowości. Próbował też ze strzępek wspomnień, z okruchów, odtworzyć pejzaż lat 70. i 80., o czym z fascynacją opowiadał na tym spotkaniu poświęconym książce. Krakowskie Przedmieście, o którym mówi – to była moja stała trasa, od uczelni obok Harendy, Galerii Repassage (wcześniej Sigmy), z różnymi charakterystycznymi postaciami widywanymi na szlaku (m.in. wgapiający się bezczelnie Andrzej Partum) po Dziekankę, gdzie odwiedzałam przyjaciół w akademiku, ale też chodziłam na imprezy – koncerty, warsztaty, performanse. Bolek wymienia też postacie trochę zapomniane, które natychmiast przypominają mi tamten czas, głównie z innych kontekstów niż wymienione w książce. Np. Alma Yoray, niezwykła tancerka i wędrowniczka, z którą w pewnym momencie bardzo się polubiłyśmy (także z powodu podobnych korzeni), choć ja wówczas mówiłam po angielsku mniej więcej tak, jak ona po polsku; pamiętam jej fascynujący solowy występ, na którym stwierdziłam, że jest po prostu czarownicą. Jacek Malicki, zwany „Krokodylem”, jeden z pierwszych hippisów w Polsce, który grał muzykę intuicyjną na gitarze elektrycznej (wystąpił z Andrzejem na Warszawskiej Jesieni), jednak w mojej pamięci utrwalił się przede wszystkim z zupełnie wstrząsającą interpretacją tekstu Becketta w Repassage’u. Teresa Nowak z Poznania, którą poznałam na Biennale Sztuki dla Dziecka i która jako twórcza kontynuatorka metody Jaques-Dalcroze’a zrehabilitowała w moich oczach rytmikę, Andrzej Mitan, który na koncertach NSME trochę nadekspresyjnie śpiewał, ale też organizował zupełnie odjechane imprezy i był w stanie sprowadzić do PRL ważne postaci ruchu Fluxus. Można by tak sobie przypominać bez końca.
Pod koniec lat 70. nawiązałam współpracę z „Ruchem Muzycznym”; jednym z moich pierwszych tekstów był portret Krzysztofa Knittla (w dość nietypowej formie kolażu), później razem z nim pilotowałam tzw. teksty do grania – słowne partytury muzyki intuicyjnej z komentarzami (były to m.in. teksty Stockhausena, Corneliusa Cardew, Jean-Yves’a Bosseura, Helmuta Nadolskiego), wreszcie zajęłam się recenzjami, w tym właściwie opisami koncertów moich kolegów. Głównie właśnie NSME oraz Muzyki Centrum z Krakowa. To już były lata 80., całkowita zmiana nastroju. Czas enklaw, imprez dla wtajemniczonych, w prywatnych mieszkaniach i pracowniach artystycznych. Andrzej zginął w wypadku samochodowym w 1983 r., w siedem miesięcy po koncercie na Świętokrzyskiej. Życie toczyło się dalej, ale jego duch od czasu do czasu powraca. Bolek pisze, że Andrzej „zostawił ślad w powietrzu”. To dobre określenie.
PS. Nie będę wypominać tu różnych drobnych nieścisłości, wspomnę tylko, że przezwisko wspaniałego pianisty-improwizatora Szabolcsa Esztényiego, pisane przez Bolka (a i przez innych) „Eczi”, to węgierskie słowo öcsi, które – jak mi kiedyś wyjaśnił inny znajomy Węgier – oznacza młodszego braciszka, takiego z lekka lekceważonego. Ale właśnie odkryłam, że słowo to ma również inne, nie całkiem parlamentarne znaczenie (a może nabrało go z czasem) i zrobiło mi się przykro, że, tak samo jak wszyscy, zwracam się tak brzydko do lubianego i podziwianego starszego kolegi. To może niech już zostanie ten „Eczi” – przynajmniej nic to nie znaczy.
Komentarze
Teraz sobie pomyślałam, że to może trochę tak jak ze słowem „mały” – jest i pozostaje neutralne, ale też ma swoje drugie znaczenie… Może więc öcsi nie brzmi aż tak źle 🙂
Na PlayKraków od wczoraj (a także dziś, jutro, pojutrze) w ramach Opera Rara – Il ballo delle ingrate Monteverdiego w wykonaniu muzyków i śpiewaków CC; widziałam to w zeszłym roku, reżyseria jak reżyseria, ale dobre wykonanie, i ciekawe zakończenie elektroniczne dodane przez Teoniki Rożynek. Pisałam o tym tutaj:
https://szwarcman.blog.polityka.pl/2020/02/08/monteverdi-zawsze-gora/
Dodam, że przyjechał też Vincenzo Cappezuto i że jest jeszcze lepszy niż w zeszłym roku.
Zazdroszczę tych artystycznych imprez. To musiał być wyjątkowy klimat. Nie wiem, czy są teraz takie grupy ludzi, które, tak jak kiedyś, łączą się w środowiska i spontanicznie tworzą coś wspólnie.
Off topic o sztuce, pozwolę sobie. W niedzielę mija 10 rocznica śmierci Jerzego Nowosielskiego i jest w Warszawie, w nietypowym miejscu, ciekawa, mała wystawa
Jerzy Nowosielski to wielowymiarowy artysta. Z jednej strony kojarzy się z ikonami, z innej z, czasem perwersyjnymi, obrazami kobiet. Wszystko jednak malowane w niepowtarzalnym, rozpoznawalnym, minimalistycznym stylu..
Wystawa znajduje się w specjalnie zaaranżowanej przestrzeni, w biurowcu rodziny Staraków, przy ulicy Bobrowieckiej 6. Większość obrazów na wystawie pochodzi z kolekcji Państwa Staraków, ale nie jedynie. Czynna jest tylko w weekendy. Wstęp bezpłatny.
https://starakfoundation.org/pl/spectra/news/jerzy_nowosielski
Wbrew temu, co jest napisane na stronie, wystawa jest znów otwarta. Byłam, sprawdziłam.
Gdyby ktoś chciał, można się nawet w tę niedzielę za Jerzego Nowosielskiego (i Zdzisława Beksińskiego – zginął tragicznie tego samego dnia, choć w innym roku) pomodlić:
http://www.sluzew.dominikanie.pl/index/?show_only=2020-02-15.1401341
Dzięki za wiadomość o wystawie. Na razie taka ślizgawica, że trudno z domu wyjść… 🙁
Oczywiście, że są środowiska, które się łączą i robią różne rzeczy wspólnie. Zawsze są, dziś chyba nawet więcej niż kiedyś. Chociaż teraz, w pandemii, to trochę utrudnione.
Ślizgawica? No, jak się mieszka w miejscu gdzie zawracają ptaki, to pewnie tak. W rejonie wspomnianej Dziekanki nie ma ślizgawicy, kapie z dachów. 😎
A ja się odzywam po roku, po przypadkiem książkę znam, czytałem ją jeszcze w wersji pre-beta i orzekłem, że nadzwyczaj ciekawe, tylko trzeba siąść i napisać od początku. Pani redaktor wykonała pracę herkulesową, wielki szacun. Wyszło dobrze. 🙂 Jest jeszcze spis kompozycji, postaram się zrobić z niego użytek znany Pani Kierowniczce, ale to za dłuższą chwilę. Więcej takich inicjatyw, każdą poprę, jeśli kogoś moje zdanie będzie interesowało.
„po przypadkiem” nie ma ukrytego drugiego dna, to literówka 😛
Ptaki nie zawracają, wręcz przeciwnie, przylatują z lasu 🙂 Właśnie obserwując ptaki żartuję sobie, że teraz kiedy jeżdżę po mojej dzielnicy, to jakbym podróżowała po kraju, a wyprawa do innej, to jak podróż za granicę. Np. na Pradze są mewy, których z kolei nie ma na Kabatach, za to u mnie są sójki, które właśnie przylatują z lasu. Są też sikorki, a z kolei na Ochocie widać głównie wróble i mazurki…
Pobutka
https://www.youtube.com/watch?v=BwCFsvqhlOs
„Winterreise” w każdej postaci bardzo przyjemne:-). Przypomina mi to zorkiestrowane przez Zendera, które tak lubię.
Na moim Mokotowie (jest duży, to pewnie się zmienia) są głównie wrony, sroki, gołębie i pojawiają się też kosy i sikorki. Mewy, niestety, nie dolatują. A bardzo lubię te ich krzyki, kojarzą mi się, co naturalne, z morzem.
Winterreise może być nawet z lirą korbową 😉 A to opracowanie rzeczywiście ciekawe.
Wrony, sroki i kosy są u mnie też, a także gawrony, o których ostatnio się pisze, że wymierają – na Kabatach nie 🙂 Kosy szaleją latem i jesienią, wyśpiewując istne symfonie. Wtedy jeszcze są jerzyki, które robią sobie gniazdka pod dachem i zeżerają komary, więc nawet ostatniego, bardzo komarowego lata dało się wyjść na balkon (do lasu już gorzej). Ciekawe, że gołębie raczej pokazują się nie na osiedlu, tylko gromadzą się nastroszone na placyku w okolicach metra (bo tam grzeje od dołu) i na jednym skwerku.
Na dworze „Winterreise”, a te rozmowy o ptakach sprawiły, że powiało wiosną. To przyjemnie na Kabatach, prawdziwe „Ptasie radio”:-) Gołębie się chyba przyzwyczajają do miejsca. U nas żyły w tym miejscu zanim powstało osiedle i tak zostały. Bywają uciążliwe, choć z roku na rok obserwuję, że jest ich coraz mniej.
Opracowanie opracowaniem, ale ważniejsza jest interpretacja. Frajde pisze, że „przyjemna” – otóż mnie ta interpretacja podoba się właśnie dlatego, że nie stara się być przyjemną. I śpiew, i akompaniament są szorstkie, kanciaste – zwątpienie, bezład, brud, czyli życie. A nie zimowy widoczek na pocztówce, jaki znamy z mnóstwa innych nagrań. Ale chyba już tu kiedyś o tym pisałem 🙂
ps
w kwestii ptaków – mam u siebie zimującego kosa, ostatnio wciąż go widzę w okolicy karmnika 🙂
„Ptasie radio” na Kabatach jest latem nad ranem. To, co dochodzi od lasu, jest zupełnie nieprawdopodobne. Każde ptaszydło musi powiedzieć: tu jestem! A potem milkną 🙂
Hoko, masz rację, ta interpretacja, którą dołączyłeś, jest raczej kanciasta. Chyba nadużywam słowa przyjemne. W tym komentarzu, który pisałam odnosiło się ono do „Winterreise” jako cyklu. Mam do niego pewną słabość i czy słodki, czy kanciasty, jest on dla mnie przyjemny, To moja ulubiona interpretacja:
https://www.youtube.com/watch?v=scuM4xG2N-g
Pregardien spoko, ale „podkład muzyczny” jak dla mnie zbyt wybujały 🙂
A tę wersję znasz?
https://www.youtube.com/watch?v=V_ZelTuhzqo
A na Wroniej i w okolicach są nie tylko wrony, co w końcu specjalnie dziwić nie powinno, lecz także wróble (które wciąż trochę mi się mylą z mazurkami), sroki oraz …mewy. W łapaniu okazji do podjedzenia sobie te ostatnie są czasem nawet szybsze od wron – i właściwie tylko stąd wiem, że akurat rezydują niedaleko.
Wrona do Winterreise dobrze pasuje 🙂
https://www.youtube.com/watch?v=UPMinQCmLUk
(wrona pojawia się na końcu 🙂 )
@Hoko
Nie, nie znałam. Ta wersja jest jeszcze radykalniejsza.
@PK
To chyba raczej kruk. Choć wrona i kruk to ta sama rodzina – krukowatych, zatem zgadza się, że pasuje do „Winterreise”:-)
@Frajde
Gawron 😉
W moim mieście siedmiu rzek naprawdę gawronów dużo mniej w tym roku. Kiedyś wieczorami przelatywały gromadą kracząc nocować do dużego parku w pobliżu, nie ma takich stad.
Wróbli też mało… za to kwiczoły się zjawiają.
Rozpoczął się festiwal Nowe Epifanie. W tym roku, co zrozumiałe, skromniejszy. Wydarzenia muzyczne będą dostępne online:
https://noweepifanie.pl/kategoria/muzyka/
Wrona, wrona, Frajdo. Kruk to u Poego 🙂
Wrona ma szary, nie czarny tułów, gawron ma jasny dziób. Więc najbardziej przypomina to kruka 🙂
Pobutka
https://www.youtube.com/watch?v=N1f2lGXlH5M
Ścichapęku, w tekście jest „Die Krähe”. To chyba jednak kruk:-) A poza tym wrona faktycznie szara, jak pewnie zauważasz na Wroniej, a na tych rysunkach ptak czarny.
Tu jest duży obrazek – kruk w okularach 🙂
Oj, zapomniałem linki
https://berlin-classics-music.com/wp-content/uploads/2019/09/0301309BC_cover.jpg
Zmarł Wiesław Juszczak. Mój ulubiony historyk sztuki, filozof, polishistor tak naprawdę. Przy tym wielki miłośnik opery, dlatego pozwala sobie zamieścić tę informację tutaj. Bardzo, bardzo smutno.
Oczywiście profesor Wiesław Juszczak. Przez wiele lat uczył na UW i w Instytucie Sztuki PAN.
Frajdo, nie odnosiłem się do rysunków (pewnie po prostu łatwiej narysować ptasiora całkiem czarnego niż miejscami siwego 😉 ), ale u poety Wilhelma M. ‚die Krähe’ jest chyba jednak wroną, nie krukiem. Tak przynajmniej rzecz wygląda w paru znanych mi polskich przekładach (z naszych czasów), tak jest w większości tłumaczeń angielskich (‚The Crow’ – acz uczciwie dodajmy, że i ‚The Raven’ można niekiedy spotkać).
A wrony u mnie za oknem są niewątpliwie przemieszane z gawronami, tyle że tych ostatnich nikt tutaj (jeszcze) nazwą ulicy nie uczcił 😀
Dziękuję Ci Ścichapęku za precyzyjne lingwistyczne wytłumaczenie. Myślałam, że angielski „The Crow” to kruk. Zapomniałam, że istnieje jeszcze taki zwierz, jak the raven . Teraz już sobie zapamiętam:-)
Gawroniej chyba rzeczywiście nie ma, ale jest Krucza. Ciekawe, jakie tam ptaszydła się zadomowiły:-) Choć najbardziej klimatyczna i obok zacnej szkoły jest chyba Szczygła. A propos ulic, jechaliśmy dzisiaj ulicą Bartoka (Ursynów) i ku rozbawieniu zobaczyliśmy, że sąsiaduje ona ze skwerem Muzyki Węgierskiej. Bardzo to oryginalne, tak nazwać skwer.
Jest ulica Gawronia w Warszawie, ale gdzieś u czorta na kuliczkach 🙂
The Raven – to właśnie ten z Edgara Allana Poe.
Ucieszyła mnie Pobutka – dawno nie słyszałam Helenki (znanej nam z konkursu – wyróżnienie w 2010 r.), fajny ten jej Bach.
Jak będę się przechadzał Kruczą (kiedyś często odwiedzaną), rozejrzę się uważniej, Frajdo 😉
A istnienie ulicy Gawroniej (no, chyba że to jakiś zdeklinowany Eustachy Gawroń 😀 ) jest kolejnym powodem, by sprawić sobie jednak nowszy plan Warszawy.
Ja to wyguglałam.
Helenka świetna, gra to bardzo po swojemu, wiele rozmaitych smaczków w tym Bachu 🙂
Pobutka
https://www.youtube.com/watch?v=u9xpknwQ6j8
To ja do wątku ptaka z rodziny krukowatych z filmiku powyżej dorzucę swoje: ptak ma wyraźny romboidalny ogon czyli ktoś narysował kruka…
Zdeklinowany Eustachy Gawroń hi,hi. Przypomniał mi się dawny dowcip Michała Rusinka, gdy zadzwoniła do niego Pani oferująca coś tam. Może jeszcze ktoś nie zna.
– Dzień dobry, czy mogę rozmawiać z panem Michałem Rusinek
– Dzień dobry, ale ja się deklinuję
– O to przepraszam bardzo, zadzwonię później
Do tej pory mnie to bawi:-)
Pan Rusinek się nie deklinuje. To jego nazwisko się deklinuje. 😛
Po osóbce dzwoniącej do Michała Rusinek nie spodziewałbym się jednakowoż takiej riposty.
A rysownik najwyraźniej nie konsultował się ani z lingwistami, ani z ornitologami 😉
Linki poniedziałkowe: https://www.musicalamerica.com/news/newsstory.cfm?storyid=47096&categoryid=1&archived=0