Sacrum Strawińskiego

To dziś mija pół wieku od śmierci wielkiego Igora. A w Elbphilharmonie rozpoczął się festiwal online związany z tą rocznicą.

Pamiętam, kiedy umarł – byłam wtedy na początku studiów i choć zajmowaliśmy się już w tych czasach zupełnie inną muzyką, to Strawiński wciąż był idolem. Jeden z kolegów popełnił wtedy jako ćwiczenie studenckie utwór jego pamięci, który był oczywistym nawiązaniem do stylistyki Symfonii psalmów, i nawet mu go wykonaliśmy (ja w chórze).

Koncert w Elbphilharmonie w wykonaniu chóru NDR pod batutą Philippa Ahmanna rozpoczął się i zakończył muzyką Strawińskiego, a w środku został uzupełniony motetami Monteverdiego i da Venosy. Te ostatnie po to, by wprowadzić Tres sacrae cantionae Strawińskiego według Gesualda, ze wszelkich nawiązań w jego twórczości jedno z mniej niestety przekonujących. Bardziej osobiste były pozostałe utwory, wykonane na początku i końcu.

Zezłościłam się, czytając dziś tekst w „Gazecie Wyborczej”, w którym koleżanka napisała: „Wprawdzie twórca legendarnego Święta wiosny, w którym podeptał wszelkie świętości, na stare lata zwrócił się ku muzyce religijnej (Symfonia psalmów), jednak do końca pozostał przede wszystkim racjonalistą”. Pomijając już fakt, że 48 lat to chyba jednak raczej nie „stare lata” (zwłaszcza w przypadku Strawińskiego, który przeżył ich w sumie 89), to w rzeczywistości był on człowiekiem wręcz głęboko religijnym, choć tej religijności specjalnie nie uzewnętrzniał, uważając ją za swoją sprawę prywatną. Słychać ją zresztą w jego związanych z tą tematyką utworach. Takich jak trzy krótkie utwory chóralne, które usłyszeliśmy na początku koncertu: Pater noster (1926), Credo (1932) i Ave Maria (1934). Te dziełka właściwie nazywają się Otcze nasz, Wieruju i Bogorodice Diewo i przynależą do muzyki cerkiewnej; ponoć napisał je zdegustowany banalnością tego, co słyszał w cerkwi w Nicei. Po emigracji do Stanów Zjednoczonych od początku był członkiem gminy prawosławnej w Los Angeles, gdzie również tworzył dzieła religijne, m.in. Mszę (1948). Ostatnim były Requiem canticles (1966), przejmujący utwór (choć niełatwy w odbiorze), który napisał właściwie dla siebie – wykonano go na jego pogrzebie.

Symfonia psalmów powstała jednak jeszcze we Francji na zamówienie Siergieja Kusewickiego na jubileusz 50-lecia jego bostońskiej orkiestry. Na partyturze widnieje dedykacja zawierająca słowa à la gloire de DIEU. Nie jest to jednak dzieło sakralne jak tamte, jest świeckie, ale wyrastające ze sfery sacrum. I ona ma korzenie prawosławne – Laudate Dominum to miało pierwotnie być Hospody pomyłuj; później jednak kompozytor zmienił koncepcję i zastosował tekst łaciński. Jest to dla mnie jeden z najbardziej przejmujących utworów w historii muzyki i choć na tym koncercie wykonano wersję mniej doskonałą, czyli tylko z fortepianem na cztery ręce (w opracowaniu Szostakowicza), to wzruszyłam się i tak.