4 x e-moll – crescendo

Nie w sensie dynamicznym bynajmniej, tylko wzmożenia emocjonalnego. Napięcia, które przez cały wieczór rosło.

Kamil Pacholec – niestety dawało się odczuć niewielkie doświadczenie z orkiestrą. Grał właściwie wszystko równo, z czego wynikało, że dźwięk był co prawda kulturalny, bez rąbania, ale nader często się zdarzało, że orkiestra przykrywała fortepian. Fakt, jest to duża masa (bez pretensji do orkiestry Filharmonii Narodowej pod batutą Andrzeja Boreyki), zwłaszcza jeśli gra współczesna orkiestra i jest to najczęściej grywane opracowanie Kazimierza Sikorskiego. Ale jednak solista może szukać sposobów, by być zauważalnym.

Hao Rao użył najprostszego. Wyglądało to tak, jakby miał kompleks, że nie będzie słyszalny (też pewnie niewielkie doświadczenie, co nie dziwi zważywszy wiek), dlatego jak tylko orkiestra pojawiała się z bogatszymi brzmieniami, on starał się być głośniejszy. Choć poza tym pokazał znów swoją znakomitą technikę, jednak ta głośność była rażąca i psuła całość. Choć krakowiakowy finał grał ujmująco figlarnie.

Kyohei Sorita, bardziej doświadczony (interesuje się zresztą również dyrygenturą), też w sposób widoczny myślał, jak tę masę przebić, ale starał się to robić kulturalnie. I tak było. Przywrócił Chopinowi śpiewność, o której podczas dwóch pierwszych wykonań trochę zapomnieliśmy. Grał w sposób pewny i logiczny, bez cienia agresywności mimo mocnego czasem forte – i był słyszalny cały czas.

Ale Leonora Armellini w swoim wykonaniu pokazała najwyższy stopień muzykalności. Znów to powiem: to było prawdziwe belcanto, takie, jakie Chopin kochał. Każda fraza coś mówiła, każda była wyrazista i wszystko było na sali słyszalne. Ona grała tak, jakby nie miała żadnych kompleksów, że nie będzie jej słychać; rozumie zresztą, że czasem fortepian jest tu tylko tłem. I jeszcze jedno powtórzę z wcześniejszych opisów jej gry: ona gra z czułością do każdej nuty. Piękne to było.

Jutro i pojutrze też trzeba będzie z zapartym tchem czekać do końca. Tak się ułożyło.