Mili Estończycy, ognista Veriko

Dziś mieliśmy możność posłuchać zwyciężczyni Konkursu im. Wieniawskiego sprzed pięciu lat. Jak wypadła?

Moim zdaniem świetnie. Wciąż ma w sobie tyle ognia, co na konkursie, tyle że wtedy jeszcze była trochę „nieuczesana”, w rok po konkursie też. Dziś już potrafi nad swoją energią panować i mimo to jej osobowość wciąż jest wyrazista. Ma też pięknie brzmiące skrzypce Guadanigniego z 1756 r., i widać, że aż przyjemnie jej na nich grać, muzyka sama płynie. I dobrze, że w dość chłodny jednak koncert Sibeliusa wlała emocje. Małe szaleństwo, ale absolutnie zdyscyplinowane, pokazała w bisie: Doluri gruzińskiego kompozytora Alexandra Machavarianiego. Trafnie nazwał ten utwór pianofil „gruzińskim Kaprysem polskim„, ale znalazłam też nagranie tego utworu granego przez Veriko z bębenkiem gruzińskim doli, od którego pochodzi tytuł, a który uwidacznia taneczny charakter utworu.

Nie wiem, czemu nie ogłoszono przed koncertem zmiany kolejności utworów – zamiast Swansong Pärta na początku, przed Koncertem Sibeliusa, Estońska Orkiestra Symfoniczna pod batutą Olariego Eltsa wykonała Tormiloits Erkki-Svena Tüüra. Zawsze się dziwiłam, czemu ten świetny kompozytor nie był nigdy grany na Warszawskiej Jesieni, w Polsce w ogóle jest prawie nieznany, pokazał się tylko na poznańskiej Nostalgii (również osobiście) równo 10 lat temu. Ten utwór jest akurat trochę bardziej zachowawczy, ale efektowny. Pärtem rozpoczęła się część druga koncertu; z utworów po zamknięciu okresu tintinnabuli ten jest chyba jednym z lepszych, miło brzmią w uchu średniowieczne kadencje. Na koniec V Symfonia Sibeliusa, nieodmiennie kojarząca mi się z Glennem Gouldem, który użył jej w zakończeniu swojego dokumentalnego słuchowiska The Idea of North. Nie przepadam za Sibeliusem, nie lubię muzyki depresyjnej, ale ta symfonia ma w sobie jednak coś więcej. Słychać w niej mroźną mgłę (w pierwszej części), ale też słońce w śnieżnym krajobrazie (w finale).

Estończycy grali nie bez usterek, ale też bezpretensjonalnie, zostali więc ciepło przyjęci przez publiczność, a sympatyczny dyrygent zarządził aż trzy bisy. Pierwszym był utwór Tadeusza Szeligowskiego (niestety nie zrozumiałam tytułu), czyli ukłon w stronę gospodarzy, drugim Polonez estońskiego kompozytora Artura Kappa (1878-1952), w ramach przyjaźni polsko-estońskiej; trzeci, na miłe pójście do domu, to był Setu Tants – jedna z części Suity tańców estońskich innego tamtejszego twórcy, Eduarda Tubina (1905-1982), która, zagrana z wielkim temperamentem, przypominała trochę muzykę węgierską, więc nie zdziwiło mnie, jak przeczytałam, że do zajęcia się muzyką ludową przekonał go Kodaly. W sumie rzeczywiście poszliśmy do domu w lepszym humorze. A całego koncertu można posłuchać tutaj.