La vie bohème
Prawidłowo po francusku byłoby la vie bohémienne albo la vie de bohème, ale powyższą formą Barbara Wysocka nawiązuje do amerykańskiego musicalu Rent.
Podobnie bowiem jak Toscę, chciała swoją kolejną realizację opery Pucciniego w Operze Narodowej trochę przewinąć w czasie do przodu. A więc – w lata 80., kiedy to w Nowym Jorku rozgrywa się wspomniany musical.
U Pucciniego gruźlica, u Jonathana Larsona (nawiązującego bezsprzecznie do Cyganerii) AIDS – a dziś COVID-19. Nieuleczalna choroba, skazanie na śmierć – i miłość. Bohaterowie żyją dniem dzisiejszym, walczą o byt tanecznym krokiem, nie myślą o jutrze, a już zwłaszcza o swej śmiertelności. I pojawia się wśród nich dziewczyna naznaczona od początku. Przebywa swoją nieuchronną drogę ku przeznaczeniu. Wydaje się, że jej życie stanie się piękniejsze dzięki miłości, ale przeciwnie – staje się koszmarem za sprawą drugiej strony, która chorobę ukochanej początkowo ignoruje, później nie może jej znieść, aż wreszcie nie jest w stanie rozpoznać, że umarła.
Przypomina to niestety i dzisiejsze postawy. „Z niedowierzaniem” – te słowa regularnie pojawiają się w nekrologach zmarłych na COVID antyszczepionkowców pisanych przez – by tak rzec – współwyznawców. Nie wierzą w chorobę, nie robią nic, by siebie i zwłaszcza innych przed nią ustrzec, wreszcie nie wierzą, że rzeczywiście zachorowali (lub ich bliscy zachorowali) na TĘ chorobę, zapewne na coś innego. Barbara Wysocka udzieliła wstrząsającego wywiadu Anecie Kyzioł w najnowszej POLITYCE, polecam. Przeszła koszmar: rok temu zmarło parę bliskich jej osób, ona sama również ciężko przechodziła chorobę, w sumie do dziś trudno jej się pozbierać. Coś z tych przeżyć jest i w tym spektaklu: „Wyszła nam opowieść o normalnym życiu, które się jakoś toczy, aż nagle wcina się w nie choroba i śmierć, i na wszystko już jest za późno. Z tej perspektywy to zwykłe życie wydaje się jakimś cudownym czasem, który już nigdy nie wróci. Czy nie jest to dziś doświadczenie tysięcy ludzi?”.
Wysocka ze scenografką Barbarą Hanicką często we wspólnych spektaklach budują duży obiekt, wokół którego wszystko się rozgrywa. Jak wieloryb-statek w Moby Dicku Eugeniusza Knapika, jak wielofunkcyjny gmach w Tosce, tak tutaj podstawą są wielkie litery LA VIE BOHEME. Spiętrzone na sobie słowa od tyłu tworzą lokum czterech bohaterów, ale nie tylko ich: szare i ponure, w domniemaniu postindustrialne wnętrze składa się z wielu klitek, w niektórych pojawiają się inni lokatorzy, ale bez większych zadań scenicznych. Później dzięki obrotówce litery pokazują się od frontu i świecą, stając się tłem dla gier i zabaw aktu II, połączonego z pierwszym.
Nie rozumiem jednak dekoracji z aktów III i IV – te same litery teraz są wkopane w ziemię, cała scena jest zasypana śniegiem. Pod literami siada się jak pod mostem, albo wchodzi się na podest obok jak na pokład jakiegoś upiornego lodołamacza. Czemu – trudno powiedzieć. W finale, kiedy to w operze akcja wraca do miejsca I aktu, w tej wersji Mimi zamiast łóżka dostaje fotel. Czy w taki właśnie sposób reżyserka chciała powiedzieć, że „dawny cudowny czas nigdy już nie wróci”? Może.
Wychodząc słyszałam powszechne dziwowanie się tym rozwiązaniom scenicznym, natomiast strona muzyczna została uznana za satysfakcjonującą – był stojak. Ujmującą Mimi była Adriana Ferfecka – nie wiem, czy aby to nie był pierwszy raz tej świetnej śpiewaczki na tej scenie. Uwodzicielską Musettą była Aleksandra Orłowska-Jabłońska, z „hultajskiej czwórki” zagranicznej połowie (Rodolfo – Davide Giusti, Marcello – Ilya Kutyukhin) nie ustępowała polska (Schaunard – Sławomir Kowalewski, Colline – Jerzy Butryn). Znakomicie poprowadził spektakl Patrick Fournillier – tym razem dzielnie w maseczce.
Komentarze
Pobutka
https://www.youtube.com/watch?v=c5cyjmGltZc
Ferfecka niesamowita. Niestety siedząc na balkonie 3 nie widziałem napisów 🙁
Oj, to współczuję. Ale że tam też można było to docenić, to tylko o jej kreacji świadczy…
Szedłem na premierę z pewnym niepokojem po obejrzeniu przed laty Toski wystawionej przez ten sam zespół realizatorek. Czy, aby te transformacje akcji scenicznej nie odbiorą należnej jej dramaturgii, której nie zdoła wypełnić sama muzyka? Ale nie – udziwnienia, udziwnieniami (np. chór pań wyglądających dość jednoznacznie, a śpiewających sprzedajemy ser i masło, czy Mimi umierająca na fotelu stojącym pośród śnieżnych zasp) niezbyt mi przeszkadzały. Dekoracje III i IV aktu do zaakceptowania – jakby nawiązanie do Titanica.
Piękny muzycznie spektakl. Zarówno ze sceny, jak i z kanału orkiestrowego. Wspaniale kreująca postać Mimi głosowo i aktorsko Adriana Ferfecka. Poniżej moich oczekiwań był natomiast Davide Gusti. Tu nagranie z 2017 roku:
https://www.youtube.com/watch?v=VvW81zL2AQw
Może borykał się z tremą premierową?
Gorącą owacją nagrodzono dzieciaki z chóru Alla Polacca – byli super.
Tu, gdzie znajduję się w tej chwili, internet chodzi tak sobie, więc nie mogę odsłuchać, ale wierzę na słowo – rzeczywiście parę razy ten głos był jakby na granicy. Może trema, może przypadkowa niedyspozycja.
Jak opera, to ja wlasnie slucham EURYDICE (Matthew Aucoin); Libretto by Sarah Ruhl – New Production/Met Premiere ; Conductor: Yannick Nézet-Séguin; Erin Morley (Eurydice), Joshua Hopkins (Orpheus), Jakub Józef Orliński (Orpheus’s Double), Nathan Berg (Father), Barry Banks (Hades)
Jezyk muzyczny trudny do okreslenia – przynajmniej dla mnie . 😉 Koniec XIX w? Ale slucha sie fajnie. Przeoczylem, ze w pobliskim kinie byla transmisja. Licze na powtorke.
Poza tym bylismy na recitalu J-Y Thibaudet – preludia Debussego. Probowalem sobie odswiezyc muzyke nagraniami Zimermana i A M-B, ale Debussy z gramofonu i Debussy na koncercie to dwie rozne muzyki. Koncertowa o niebo lepsza. Natomiast na bis Janek Y niejako wycial numer: Salut d’amour Elgara.
Uklony z jesiennego Toronto.
Dla tych, którzy czytali moją rodzinna historię o pianinie, zamieszczoną tutaj parę dni temu, chciałabym opisać ciąg dalszy. Napisałam do pana Waldemara Malickiego. Tak, jak Państwo przewidywali, okazał się być przesympatycznym człowiekiem. Odpisał i opisał mi losy pianina. Nie pamiętał dokładnie całej historii z konkursem na kupca, ale pamiętał, że na pewno miał poniemieckie pianino. Przywędrowało ono z nim z Gdańska do podwarszawskiej miejscowości, gdzie mieszka. Tam, jego sąsiadem okazał się być pan Marcin Bornus-Szczyciński. Wybitny śpiewak i specjalista od muzyki dawnej. Panowie zamienili się na pianina i sopockie pianino trafiło do domu pana Marcina, gdzie cały czas stoi:-) To jest marka Otto Heinrichsdorff Danzig.
Poczytałam sobie o panu Marcinie. Posłuchałam również. Wspaniała postać. Zwłaszcza urzekło mnie jego zaangażowanie w popularyzowanie muzyki dawnej.
Znalazłam nawet film na YT z panem Marcinem i chyba tym pianinem, który pozwolę sobie tutaj zamieścić, bo propaguje również szczytny cel:
https://www.youtube.com/watch?v=lQ38KvtIPYI
Piszę „chyba tym pianinem”, bo nie rozpoznaję go do końca. Ale byłam wtedy mała i mogę go dobrze nie pamiętać. Ale, że nie rozpoznaję do końca, to jest też dla mnie znak (lubię kierować się znakami w życiu:-), że to pianino ma już swoją nową historię, swoją nową rodzinę (i to jaką zacną). Mam w planie napisać jeszcze do pana Marcina Bornus-Szczycińskiego z pytaniem, czy nie chciałby się pozbyć kiedyś tego instrumentu, ale właściwie, teraz, gdy znam jego historię, jestem przeszczęśliwa, że, po raz kolejny, trafiło w tak dobre ręce. A gdy będę się chciała zacząć uczyć grać na pianinie (wciąż mam to w planie, na to nigdy nie jest za późno), znajdę sobie pianino, z którym stworzymy wspólną historię:-) Bardzo jestem Państwu wdzięczna, że zmobilizowali mnie do tego, żebym spróbowała się dowiedzieć o losy pianina. Nie tylko się dowiedziałam, ale nawet je zobaczyłam. Wróciłam myślami do dzieciństwa i wyjaśniłam jego fragment. Odzyskałam część siebie. To czyni mnie spokojniejszą i buduje moją tożsamość.
Pani Frajde, śledziłem historię Pani pianina na tym blogu od początku i bardzo się cieszę, że udało się wyjaśnić jego losy! Może po przepracowaniu tej traumy, jak Pani chyba określiła przymusowe rozstanie z instrumentem w dzieciństwie, będzie Pani wreszcie łatwiej rozpocząć naukę gry? Bardzo Pani tego życzę, powodzenia! I życzmy sobie też więcej opowieści z takim finałem.
Tak, napisałam chyba, że to była mała trauma. Może to za mocne określenie, bo prawdziwą traumą jest np. choroba. Choć tak to, jako dziecko, pewnie odbierałam. Bardzo dziękuję za wsparcie:-)
Pani Frajde; miałem już dziś spieszyć z pytaniem (jak to mp/ww) 🙂 ale już czytam (i wierzę i chce mi się wierzyć) że „wszystko ma swój czas”… pa pa m
Tak, też lubię myśleć, że „wszystko ma swój czas”:-)
No i proszę, wszystko zostało wśród znajomych. Marcin to mój odwieczny kolega, śpiewaliśmy razem w chórze wiele lat temu… A potem jako pierwszy w Polsce wymyślił, że będzie śpiewać kontratenorem 🙂 Po latach zaśpiewał prawykonanie mojego utworu…
Cieszę się, że PK też zna pana Marcina i ma z nim takie miłe wspomnienia.
To mnie tylko utwierdza w przekonaniu, że pianino jest w najlepszych rękach.
Chętnie bym posłuchała utworów PK…:-)
Bardzo się cieszę i dziękuję Pani Frajde za wszystkie informacje. Są świetne! I mam nadzieję, że przyjdzie Pani czas, jak też liczę na to, że wróci i mój czas na granie. Ale ciekawa historia i te wszystkie powiązania z PK – po prostu super! Już moja sobota nie może być lepsza!
To podobnie, jak moja sobota. Życzę Pani Berkeley, żeby zaczęła Pani grać, gdy przyjdzie na to czas:-)
W ogóle dzisiaj jest pięknie, również w Warszawie. Rozświetlone świątecznie Krakowskie Przedmieście aż do Nowego Miasta. Choinki, karuzele, mikołaje. Na Starym Mieście tłumy śmigające po lodowisku. Choć myślę, że w Gdańsku też jest pięknie, ale to już PK nam napisze, co tam na Actus Humanus słychać. To taki uroczy festiwal.
@ zaglądający 13:32
W „La Boheme” – podobnie jak w innych spektaklach Teatru Wielkiego od wielu lat – dzieciaki nie z Alla Polacca, lecz z Chóru ARTOS im. Władysława Skoraczewskiego.
@ Frajde 23:43
Rozświetlony już również Nowy Świat – podczas sobotniej inauguracji śpiewał dziecięcy chór Artos…
@zaglądający
Właśnie miałam napisać, że to chór dziecięcy Artos a nie Alla Polacca, ale ktoś mnie uprzedził….
Co do Davide, powód był dość banalny, na poprzedniej próbie dość poważnie zakrztusił się sztucznym śniegiem, który jeszcze wtedy padał w 3cim akcie (teraz z tyłu latają jakieś czarne ptaki) i bardzo sobie podrażnił gardło i tchawicę…..
@Ania, @wanat
Przepraszam za pomyłkę. Zwłaszcza małych artystów.
Nie sprawdziłem w obsadzie, a zawierzyłem „historycznej” pamięci.
Mea culpa.
@Wajan
Chóru nie słyszałam. Musiałam być już później, żałuję. W tej scenerii to musiało być bardzo urokliwe.
To na pocieszenie takie nagranie Artosa:
https://www.youtube.com/watch?v=l4yA1FvZQK0
Może przyda się na Święta 🙂
Świetne są te dzieciaki.
Na premierze La Boheme tworzyli kolorową plamę pośród raczej ponurej scenografii, a swą naturalną żywiołowością zaświadczali na scenie, że to właśnie czas świąteczny. I pięknie śpiewali.
Niedzielna „Cyganeria” mnie niestety znudziła, choć to przecież krótkie przedstawienie (niecałe 2.5 godziny z antraktem). Orkiestra grała bezpłciowo, wszystko na jedną modłę, bez specjalnych niuansów, takie umpa, umpa. Może to znakomite prowadzenie przez Maestro Fournillier było zarezerwowane tylko na premierę?