Teraz dwie Drugie

Było powiedziane A, więc przyszła pora na B. Marek Janowski po dwóch IV Symfoniach – Beethovena i Brahmsa – które zabrzmiały na koncercie urodzinowym Sinfonii Varsovii, dziś poprowadził II Symfonie tych samych kompozytorów.

Jak napisałam przy okazji tamtego koncertu, mają one więcej wspólnego niż tonację D-dur. Wspomniał o tym rownież Andrzej Sułek w omówieniu z anteny Dwójki, które było słychać na sali (jak również komentarz po zakończeniu utworu, co tak zezłościło dyrygenta, że zażądał wyłączenia tego dźwięku – wcale mnie to nie dziwi). Powiedział więc, że obie symfonie są pogodne, że obie zostały napisane zaraz po pierwszych i obie stanowiły pewien przełom: u Beethovena był to moment oddalania się od Haydna, a u Brahmsa – od Beethovena. Co do pierwszej, nie zgodziłabym się do końca – elementów stylu haydnowskiego jest tu jeszcze całkiem niemało. Ponadto Beethovena z Haydnem łączył szczególny charakter dowcipu muzycznego, opierający się na zaskoczeniach, kontrastach, przedrzeźnianiach. I taka też jest II Symfonia Beethovena – tak naprawdę to dopiero Eroika była prawdziwym przełomem, czymś, czego nikt wcześniej nie napisał.

Mówiąc o symfonii Beethovena podkreśla się, że pisał ją w Heiligenstadt, w tym samym czasie, gdy wylewał z siebie gorzkie myśli w tzw. testamencie heiligenstadzkim – liście do braci, w którym wynurzał swoje cierpienia w związku z postępującą głuchotą. Mimo to uroki miłej podwiedeńskiej okolicy robiły swoje i powstał utwór, w którym tych cierpień nie słychać. „Wakacyjnym” dziełem jest także II Symfonia Brahmsa powstała wśród pięknych górskich pejzaży Karyntii i również bardziej pogodna w nastroju, a przy tym już absolutnie Brahmsowska, w stylistyce i emocjonalności; o ile finał I Symfonii każe jeszcze myśleć o Beethovenie, to tu nie ma już żadnego podobieństwa. Ta pogoda też nie jest całkiem bezchmurna, tu i ówdzie pojawiają się cienie, a nawet na krótkie chwile – mroki. Takich cieni jest mniej u Beethovena, ale jednak i tam można je znaleźć.

Sinfonia Varsovia starała się ogromnie, a dyrygent wydobył z obu dzieł zarówno pogodę, jak i te epizodyczne cienie. Był tylko moment na początku symfonii Brahmsa, w którym trochę się rozłaziło, zdaje się, że dyrygent zadysponował trochę wolniejsze tempo niż to, na które nastawiona była orkiestra; zdarzył się też kiks waltorni, ale tylko jeden (waltornia ma w tym utworze dużo roboty). Być może to wszystko było wynikiem pewnego rozproszenia po tym incydencie w przerwie. Kiedy się wyprostowało, znów było precyzyjnie. Pędzący finał rozgrzał publiczność, która natychmiast zerwała się do stojaka.

Orkiestra w większości nosiła maseczki, poza dętymi oczywiście i osobami, które mają zwolnienie lekarskie. Podobno na próbach też tak teraz grają. Słusznie. Choć kto wie, czy nie trzeba będzie jednak i tak znów zawieszać działalności, patrząc na pandemiczne prognozy. Ostatnią dekadę stycznia SV ma spędzić na Folle Journée w Nantes – ciekawe, czy się uda. We Francji teraz też nie za wesoło.