Nie wiem, jak to zleciało…

…ale właśnie mija dokładnie 15 lat od powstania tego blogu. Kawał czasu!

Bardzo się cieszę, że udało się go utrzymać; że napisałam 2400 wpisów (ten jest 2401), a pod nimi znalazło się ok. 126 tys. komentarzy; że wciąż jest czytany, i że nawet można tu wciąż spotkać niektóre osoby z tych, które pojawiły się pod pierwszym wpisem. Przede wszystkim już jako drugi był Hoko, nasz ulubiony Honorowy Budzik. Patrząc chronologicznie, to PAK pojawia się ostatnio rzadko (trochę częściej małżonka, a cappella, która też pod tym wpisem widnieje, ale dopisała się później – jeszcze wtedy się nie znali!) jednak kontakt jakiś czasem jest. Arkadius ostatnio po latach zajrzał tu jako bezdomny. Zagląda tu także Witold. Ogólnie bardzo sobie cenię każdą i każdego, którzy tu zaglądają (nawet niekoniecznie się odzywając), nieważne, jak długo, ale jeśli ktoś wytrzymał 15 lat, no to można podziwiać.

Ci pionierzy, a może nie tylko oni, pamiętają zapewne, że blog ten, nazwany kiedyś przez nas wspólnie Dywanem, powstał dzięki Danielowi Passentowi. To on zaprosił mnie na początku maja 2007 r., gdy do Warszawy przyjechali Filharmonicy Nowojorscy, żebym gościnnie na jego blogu En passant napisała recenzję z ich koncertu. Tak się stało, a pod tym moim wpisem pojawiły się liczne komentarze (widzę, że obecnie niestety wykasowane…) namawiające mnie, żebym koniecznie zaczęła prowadzić swój blog muzyczny. Dlatego mogę się szczycić tym, że to miejsce powstało na zamówienie społeczne, i to także bardzo sobie cenię.

Jeszcze w zeszłym roku miałam pomysł, że na tę szacowną rocznicę ja z kolei zaproszę tu pana Daniela. Niestety to już niemożliwe, wciąż bardzo przeżywamy w redakcji tę stratę. Ale mimo to chciałam, żeby tu jednak zagościł – pozwolę więc sobie poniżej zacytować fragment z jego Codziennika (Wydawnictwo Nowy Świat, Warszawa 2006): anegdotę o pierwszej jego wizycie w Operze Wiedeńskiej.

„…kiedy po raz pierwszy znalazłem się w Wiedniu, w połowie lat dziewięćdziesiątych, pierwsze kroki skierowałem do opery, o której w czasach studenckich opowiadał mi wiele Prawin [wuj DP, który wychowywał go po wojnie – DS] – częsty gość na jaskółce tego teatru. Tego dnia dawali Fidelia Beethovena, bilety były oczywiście wyprzedane, z wyjątkiem najdroższych za ponad sto dolarów. Dowiedziałem się jednak, że na dwie godziny przed spektaklem będą sprzedawane wejściówki, po które na ulicy formowała się już długa kolejka.

Nogi i krzyż bolały mnie już od stania wśród wiedeńczyków i turystów, kiedy wreszcie zaczęła się sprzedaż. Nurtowało mnie, czy starczy dla mnie wejściówki – uczucie dobrze znane z PRL. Ku mojej radości, stałem się jej szczęśliwym posiadaczem i wraz z innymi szczęśliwcami tłoczyłem się w foyer, czekając na otwarcie widowni. W pewnej chwili cały ten tłum zaczął biec w górę po schodach, a ja za nim. Wbiegali na jaskółkę – a ja z nimi. Nikt nie siadał, tylko każdy zajmował miejsce przy metalowej barierze wzdłuż ściany – ja z nimi. Nie minęło trzydzieści sekund i miejsca pod ścianami były oblepione ludźmi, a fotele na widowni puste, ponieważ do rozpoczęcia spektaklu pozostawała jeszcze godzina. Byłem szczęśliwy, że po kilku godzinach starań i napięcia, po raz pierwszy w życiu jestem w Operze Wiedeńskiej – tu, gdzie w latach dwudziestych przychodził mój wuj. Nie podobało mi się tylko, że teraz trzeba będzie stać godzinę do uwertury, a następnie odstać prawie trzy godziny Fidelia. Na szczęście okazało się, że miejsce na jaskółce raz zdobyte należy do zdobywcy, wystarczy na barierze zawiesić torebkę, sweter czy w inny sposób zaznaczyć swoje terytorium, i można wyruszyć na zwiedzanie opery, oglądanie wytwornej publiczności, a jeśli kogoś stać – nawet bufetu. Samej opery wysłuchałem siedząc na podłodze pomiędzy ostatnim rzędem a ścianą. Od czasu do czasu podnosiłem się, by rozprostować kości i zobaczyć, co dzieje się na scenie”.

Drogim Frędzelkom życzę odbioru wielu wspaniałych imprez muzycznych w lepszych jednak warunkach.