O, nie śpij, druhu, nocy tej
I znów Szymanowski, i fajnie jest wyjść z Pieśni o nocy w białą noc – o 21:30 we Wrocławiu jest jeszcze jasno jak w środku dnia. Ale ja przyjechałam na Mozarta.
A ściślej, na Marię João Pires, którą wielbię. Piękna artystka, piękny człowiek. Dziś dostałam miejsce na balkonie nad sceną, więc mogłam obserwować ją z bliska i z góry, patrzeć, jak układa ręce. I jak zawsze: to było granie absolutnie naturalne, z wielką skromnością i szczerością, czyli Mozart taki, jaki powinien być. Bo Pires jest właśnie jak Mozart, pełna prostoty, będącej największym wyrafinowaniem.
Grała dziś Koncert B-dur KV 595 – ostatni napisany przez Mozarta, tak zwykło się uważać, choć są na ten temat różne teorie. Jednak uderzające są w nim mroczne tony, zwłaszcza na początku przetworzenia, charakterystyczne dla późnego okresu jego twórczości; podobnie zdumiewające momenty są np. w Symfonii g-moll KV 550. Te smutne modulacje kojarzą mi się z poczuciem bezradności, zagubienia. Nawet finał tego koncertu, którego temat przypomina powstałą w tym samym czasie pieśń Komm, lieber Mai, choć jest pogodny, też ma ciemniejsze momenty. Cudowna, pogodna melancholia pojawiła się w bisie: części środkowej z Koncertu C-dur KV 467. W Warszawie artystka zagra nam jeszcze inny koncert: KV 488. Już się cieszę. Pires jest stworzona dla Mozarta (choć oczywiście nie tylko), a Mozart dla niej.
Ramy wieczoru stanowiły dzieła Szymanowskiego: na początek Uwertura koncertowa op. 12, jeszcze literalnie straussowska, a w drugiej części (miejsce szczęśliwie zmieniłam na tył sali, w amfiteatrze) rzeczona Pieśń o nocy. Tym razem z damską solistką, czyli Iwoną Sobotką, która wciąż śpiewa Szymanowskiego pięknie, może tylko tekst nie zawsze był słyszalny, ale też to jest tak napisane. Dyrygent Giancarlo Guerrero, który na Festiwalu Beethovenowskim tak mnie zdegustował IX Symfonią, do Szymanowskiego miał o wiele bardziej empatyczne podejście.
Komentarze
Przed lipskim koncertem Andrasa Schiffa nadrobiłem drogi i pojechałem rano do Sangerhausen. Silniejsze ode mnie było zobaczyć miasto, które odrzuciło podanie o pracę młodego Jana Sebastiana. Popatrzeć na kościoły, budynki, pamiątkowe tablice z całą resztą, której zadaniem jest wyróżnienie i w miarę skromnych możliwości ujednokrotnienie miejsca, które zdobią.
W przypadku Sangerhausen jest to wielki park różany, słynny na lewo i prawo, pachnący, kolorowy. Obszedłem w pośpiechu, nie mogąc doczekać się starego miasta. Marsz mój opóźniła silna i zwarta grupa niemieckich emerytów, która w pewnym momencie utworzyła żywy mur zasłuchany w donośnego przewodnika tłumaczącego fenomen niejakiej Kartoffel Rose, fenomen w dodatku organiczny a nie semantyczny, bo jakże to można nazwać kwiat wszystkich kwiatów, czyli różę ,,kartoflaną”?!!Zresztą my też nie lepsi. Sprawdziłem. U nas ,,kartoflana” nazywa się ,,pomarszczoną”.
Samo miasteczko ładne, schludne i różane. Strach tylko w lotka tutaj grać. Takie miejsce.
Sir Andras Schiff nie bisował, mimo pięciu ciężko wyklaskanych powrotów na scenę. Nie bisuje się miłości czy życia.
https://www.tomektt.com/przeglad-prasy-obcej/na-zachodzie-bez-zmian/
Miło było przez chwilę zobaczyć PT Kierowniczkę w tę białą śląską noc! Pani Pires ma dźwięk, który po angielsku bym określił „luminous”. Nic Pani Kierowniczka nie napisała o prowadzeniu orkiestry w koncercie: mnie się wydawał zbyt statyczny, ale może dobrze kontrastował z grą solistki. Zazdraszczam KV 488! Pani Sobotka śpiewa (odnoszę się i do poprzedniego koncertu) bardzo pięknie.
Nie pisałam o orkiestrze w koncercie, bo zakładałam, że mój odbiór z miejsca, w którym siedziałam, był na swój sposób zniekształcony. Jedno mnie uderzyło, i to już na samym początku: coś huczy w basie. Patrzę – a tu cztery kontrabasy! Do Mozarta! Ech…