Ennio wszechstronny

To wczoraj była druga rocznica śmierci Ennia Morricone i w związku z tym premiera filmu dokumentalnego Ennio, ale miałam inny temat. A wrażeniami z filmu, który obejrzałam przed wyjazdem do Sopotu, chciałam się podzielić, więc piszę dziś.

Nie jest to film dla wszystkich, nawet niekoniecznie dla tych, którzy kochają Cinema Paradiso i inne dzieła Giuseppe Tornatore, reżysera Ennio. To jest film przede wszystkim dla wielbicieli muzyki Morricone i w ogóle dla interesujących się muzyką filmową, i dla nich jest to pozycja obowiązkowa. Nawet oni być może będą mieli pewien przesyt, bo trwa to prawie trzy godziny, a ostatni kwadrans to już czyste laurki na temat kompozytora (który jeszcze żył, gdy to było kręcone) i nawet ja pomyślałam sobie w tym momencie, że to już too much.

To, że film powstawał za życia i z udziałem Morricone i z nim samym jako jednym z narratorów, nadaje mu atmosferę pozytywną, i mimo że kończony był po śmierci kompozytora, nie ma w ogóle charakteru żałobnego. Tornatore kręcił go w prezencie dla przyjaciela, nie zakładając jego odejścia. Tyle że był zbyt solidny i drobiazgowy jako dokumentalista, więc tak długo nad nim pracował, tyle dokumentacji zebrał, że bohater nie doczekał.

Są tu nie tylko gadające głowy (ale mówiące ciekawe rzeczy). Przede wszystkim kiedy mowa jest o określonych filmach czy muzyce, wszystko jest dokładnie zilustrowane odnośnymi fragmentami. Ogromnie ciekawe jest mnóstwo nieznanych wcześniej, czy też nie eksploatowanych medialnie szczegółów, dotyczących również wczesnej młodości artysty. Morricone wyznaje tu, że chciał zostać lekarzem, ale ojciec mu to wyperswadował i kazał uczyć się muzyki. To prawdopodobnie jedyna taka historia, bo zwykle coś takiego dzieje się w drugą stronę. Ale ojciec Ennio był trębaczem wojskowym i wiedział, że z tego zawodu da się utrzymać rodzinę.

Tyle że chłopaka zainteresowała nie trąbka, lecz kompozycja. Na studiach konserwatoryjnych sam wybrał sobie pedagoga, Goffreda Petrassiego, znanego kompozytora i cenionego pedagoga. Dużo mówi się w filmie o tym, że zarówno profesor, jak i jego koledzy niespecjalnie się na nim poznali. A on wyznaje, że przez lata uważał uprawianie muzyki filmowej za upokarzające (ale przeszło mu to szczęśliwie z wiekiem). Takie kompleksy były w tamtych czasach wśród kompozytorów powszechne. Morricone zresztą wciągnął się w awangardę, jeździł na słynne kursy do Darmstadt, współtworzył grupę improwizatorską Nuova Consonanza (założycielem był znany kompozytor Franco Evangelisti zasłużony dla początków muzyki elektroakustycznej). Podśmiewa się trochę z tego w tym filmie – to takie pobłażliwe spojrzenie 90-latka na młodzieńcze rozróby. Ale zespół przydał się również przy tworzeniu muzyki filmowej Ennia.

Świetnie jest w tym filmie wykazane – muszę to napisać, bo nie widzę, żeby ktoś jeszcze z omawiających film o tym wspomniał – że właśnie przygodzie z awangardą kompozytor zawdzięcza mnóstwo nietypowych środków używanych w muzyce filmowej, które sprawiają, że jest ona taka wyjątkowa i niepowtarzalna, nawet w tzw. spaghetti westernach kręconych przez jego przyjaciela ze szkolnych lat Sergia Leone. Ale to samo dotyczy aranżacji popularnych piosenek śpiewanych przez czołowych ówczesnych włoskich piosenkarzy. Dobór nietypowych instrumentów i brzmień, wymyślanie „haczyków” dla ucha i pamięci – pojedynczych, ale wyrazistych motywów w akompaniamencie (trochę jak jazzowe riffy), polifonia nie tylko głosów, ale też różnych muzyk dziejących się na różnych planach (jak w Misji) – tego wszystkiego by nie było bez gruntownych studiów i bez uwrażliwienia na dźwięk.

No i jego wszechstronność. Potrafił napisać muzykę szczipatielną jak u Rachmaninowa, ale też zjadliwą i wyrafinowaną. W pewnym momencie po prostu zmonopolizował rynek, ale też twórców na tym poziomie praktycznie nie było. W tym kontekście zdumiewające są jego przygody z Oscarami. Wyjątkowości jednak nikt mu nie był w stanie odebrać.

Dlatego warto zobaczyć ten film.