Rusałka w lesie

Podobno kiedy Sondra Radvanovsky dowiedziała się, że Opera Leśna w Sopocie naprawdę znajduje się w lesie, bardzo się ucieszyła, że zaśpiewa tam arię Rusałki.

A jest to utwór szczególnie jej bliski, ponieważ była to ukochana aria jej ojca, który (wbrew nazwisku przypominającym raczej polskie) był Czechem. I to on ją jej uczył – a jej wymowa rzeczywiście była właściwa. Po koncercie, w okolicznościach bardziej towarzyskich, na moje pytanie, czy rozmawiał z nią po czesku, opowiedziała trochę więcej. Otóż jej ojciec miał taką postawę, że jednak skoro córka urodziła się w Stanach, to musi być Amerykanką i w związku z tym rozmawiał z nią tylko po angielsku. Jednak ze swoją rodziną, a było jej trochę, mówił po czesku. Dziewczynka oczywiście z ciekawości, jakież to rzeczy nie przeznaczone dla jej ucha mówią dorośli, wsłuchiwała się w te rozmowy i w efekcie całkiem dobrze ten język rozumie. Żeby było ciekawiej, jej matka miała korzenie duńskie (ale z urodzenia była już Amerykanką). A śpiewaczka cieszy się, że ma walory i słowiańskie, i skandynawskie. Jeśli chodzi o głos, to chyba ma rację, ale w sposobie bycia jest typową (bardzo sympatyczną) Amerykanką.

Wracając do arii Mĕsičku na nebi hlubokém, kiedy zapowiedziała, że śpiewa ją dla ojca i że on ją jej nauczył, na chwilę stanęła jej łezka w oku, ale solistka natychmiast z pełnym profesjonalizmem ją powstrzymała, choć zaśpiewała wzruszająco, a potem, może nawet jeszcze bardziej, na trzeci i ostatni bis. I słychać było, że to dla niej coś bardzo specjalnego. Choć i w innych ariach pokazywała emocje – po aktorsku, ale też piękną techniką messa di voce, czyli umiejętnością swobodnego zgłaśniania i ściszania dźwięku. A że barwę ma wspaniałą, ciemną, i mocny głos, efekt jest fantastyczny. Każda z arii była odmiennym portretem kobiecym, nawet w tych pełnych rozpaczy ta wyśpiewywana przez Toscę pragnącą odzyskać ukochanego jest przecież inna od tej, którą żywi umierająca na pustyni Manon Lescaut.

Niestety zwłaszcza na początku koncertu nie można było docenić w pełni tych walorów, ponieważ nagłośnienie było skandaliczne: nawet w samej orkiestrze (tradycyjnie PFK Sopot pod batutą tym razem samego szefa, Wojciecha Rajskiego) rozjeżdżał się dźwięk, a gdy już weszła solistka, to dwie pierwsze arie Verdiego były właściwie na straty. Dopiero od Pucciniego, od słynnej Vissi d’arte, po której po raz pierwszy sala wstała (za poduszczeniem dyrygenta zresztą; została też powtórzona na drugi bis), zaczęło to bardziej przypominać stan faktyczny – coś chyba poprawiono. Choć oczywiście lepiej byłoby posłuchać tego pięknego głosu na sali koncertowej czy w operze. Do bisów wracając, poza wspomnianymi dwoma powtórzeniami artystka pokazała jeszcze inne oblicze, pogodne i radosne, w pierwszym z nich: Przetańczyć całą noc z My Fair Lady. Ale to Rusałka zwieńczyła całość.