Sen, miłość i śmierć

Tematy uniwersalne, wokół których zbudowany był program dzisiejszego i wczorajszego koncertu w Filharmonii Narodowej.

Koncert miał uczcić setną rocznicę urodzin Andrzeja Hiolskiego (jak to zleciało?!) i z tej okazji zaproszono Matthiasa Goerne, by zaśpiewał Kindertotenlieder. Hiolski Mahlera oczywiście śpiewał, miał ogólnie szeroki repertuar; ja akurat go w tym nie słyszałam, ale tak czy owak był zupełnie innym śpiewakiem od niemieckiego barytona; jedno ich bezsprzecznie łączyło – wielka klasa. Goerne wykonuje to arcydzieło od wielu lat, można znaleźć na YouTube jego dawne wykonania – np. z londyńskich Promsów z 2009 r. tutaj, tutaj i tutaj; wydaje mi się, że jego głos był wówczas trochę jaśniejszy, natomiast wciąż śpiewa z tym samym przejęciem. Ujmujące jest, że występuje bez nut i nie boi się gestów, to jest u niego naturalne, nie aktorskie, lecz emocjonalne. Zdaję sobie sprawę z tego, że akurat to nie musi się wszystkim podobać; mnie owszem, bo jest żywe. Spotkałam dziś parę osób, które były już na wczorajszym koncercie i przyszły posłuchać tej kreacji drugi raz – rozumiem całkowicie.

Mikołaj Piotr Górecki używa teraz również drugiego imienia, by nie mylono go ze sławnym ojcem Henrykiem Mikołajem (choć ten dla wszystkich znajomych był jednak Henrykiem). Jest zresztą od niego zupełnie inny. Mieszka w Stanach, ale też przebywał w Kanadzie i w Meksyku. Właśnie z Meksykiem związany jest utwór wykonany na początku dzisiejszego koncertu. Nie jest to dzieło nowe, powstało w 2009 r., a po raz pierwszy wykonano je dwa lata później na katowickim Festiwalu Prawykonań, gdzie miałam przyjemność go słyszeć – tutaj o tym wspomniałam, ale bez tytułu (zapewne uznałam go za zbyt trudny?!}, a tytuł jest tu przecież bardzo istotny, brzmi Zan tontemiquico i w języku nahuatl oznacza „przychodzimy tylko śnić”; pochodzi z wiersza Tochihuitzina z przełomu XIV i XV w. Jeśli ta muzyka jest tym snem, to jest to bardzo kolorowy sen, z tymi wszystkimi migotliwymi brzmieniami perkusji, czelesty, fortepianu, fletu i smyczkowych szmerów. Ma dwie części: można go posłuchać tutaj i tutaj.

Wstęp i Śmierć Izoldy Wagnera nawiązywał do tematu miłości i śmierci; trochę dziwne to było zestawienie, ale orkiestra zaangażowała się w wykonanie w sposób widoczny (zwłaszcza smyczki). No i kolejna pod batutą Andrzeja Boreyki porcja Walentyna Sylwestrowa: IV Symfonia z 1976 r. Można powiedzieć – jeden z wcześniejszych kroków na drodze kompozytora, którą poznajemy już coraz lepiej. Nie ma jeszcze owych „bezczelnych” pseudocytatów, ale już pomału pojawiają się zalążki. Jest trochę nawiązań do repetitive music, ale też obecne są motywy, które znajdziemy w najnowszych symfoniach. I podobnie jak one nie jest to symfonia w rozumieniu klasycznym, tylko po prostu pewna opowieść na orkiestrę.