Patriarchat czyli okropności wojny

W inscenizacji Mocy przeznaczenia Giuseppe Verdiego w Operze Narodowej Mariusz Treliński chciał zawrzeć całkiem trafne idee, ale – jak zwykle – nie bez kłopotów.

W jednym z wywiadów reżyser mówił: „W Mocy przeznaczenia oglądamy spektakularny rozpad świata patriarchatu, trzy etapy dekonstrukcji społecznej. Najpierw świat prosperity, samozadowolenia, narcystycznej dumy, powiedziałbym, że quasi-nazistowskiej energii. Ta euforia prowadzi do drugiego etapu – wojny, która jest upadkiem absolutnym, rozbiciem wszelkich struktur. W finale, to etap trzeci, widzimy post apokaliptyczny świat, ludzi żyjących w tunelach metra. Zgliszcza starego i początek jakiegoś nowego świata„.

Że wojna jest domeną patriarchatu, to oczywiste stwierdzenie. Kwestie honoru, w imię którego trzeba mordować – także. Hierarchia wojskowa i kościelna również wynika z tego systemu. I choć słowa „wojna jest piękna, niech żyje wojna” intonuje kobieta – Preziosilla (strasznie to brzmi dziś, kiedy za granicą mamy prawdziwą wojnę…), jest ona tu tylko narzędziem. To wszystko w tej operze się znajduje. Reżyser dodaje jednak elementy nowe. Markiz Calatrava, ojciec Leonory, ginie co prawda na początku opery, jednak grający go Tomasz Konieczny pojawia się znów jako Ojciec Gwardian, umieszczający zbiegłą Leonorę w pustelni – i powstaje w ten sposób figura ojca. To też można zrozumieć, choć trochę to naciągane. Wymyślone na muzyce uwertury urodziny Leonory, obchodzone na czymś w rodzaju parteitagu faszystów pod wodzą jej ojca, też właściwie treści nie zakłócają, bo potem już akcja idzie swoim biegiem.

Inne dodatki są jednak mało zrozumiałe. Dlaczego Leonora ucieka samochodem (akcja jest uwspółcześniona) i doznaje wypadku przed samym klasztorem? W libretcie dramaturga spektaklu Marcina Cecki możemy przeczytać, że do tego klasztoru trafia oszołomiona po owym wypadku (i dlatego Gwardian kojarzy się jej z ojcem). Jak to jednak pogodzić z tekstem, w którym bohaterka oświadcza, że przysyła ją ojciec Cleto, czyli że jak najbardziej świadomie trafiła tam, gdzie miała trafić? Zresztą w operze przybywa tam w męskim przebraniu i mnisi nie orientują się z początku, że jest kobietą – tu jest inaczej, więc tekst się nie zgadza. Inna sprawa: w tym spektaklu w finale Leonora błąka się po ruinach metra (po wojnie), choć w operze jest w swojej pustelni – co również wnioskujemy z tekstu. I tak dalej, i tak dalej – typowe dla realizacji Trelińskiego sprzeczności, jest tego dużo więcej.

Ale drażni przede wszystkim hałas obrotówki, szum i skrzypienie. Ta maniera, a nawet obsesja ciągłego kręcenia się i zmiany obrazów, pojawia się już w kolejnym spektaklu tego reżysera. Rozumiem, że Treliński tęskni za kinem i możliwością ciągłego ruchu kamery, ale może lepiej to rzeczywiście robić w kinie? Co z tego, że to efektownie wygląda, jeśli przeszkadza muzyce? Może w Met, gdzie ta realizacja ma w przyszłości zostać pokazana, obrotówka jest cichsza.

Mimo to warto – jeśli się uda – zajrzeć na ten spektakl (tak samo jak w zeszłym tygodniu: we środę, piątek i niedzielę), głównie z powodu niektórych śpiewaków. Znakomita jest Izabela Matuła jako Leonora. Jej ukochanym Alvaro jest Tadeusz Szlenkier, który w ostatnich latach (odkąd więcej śpiewa w Niemczech) zrobił ogromne postępy. Bratem Leonory, przyjacielem i wrogiem Alvaro, jest również świetny Krzysztof Szumański. Tomasz Konieczny bardzo pasuje do „figury ojca”, towarzyszącym mu bratem Melitone jest też dobry Dariusz Machej. Inne poboczne role też wypadają świetnie, może poza zbyt rozwibrowaną Moniką Ledzion-Porczyńską jako Preziosillą. Patrick Fournillier prowadzi spektakl z werwą. I tak się zastanawiam – dlaczego właściwie ta opera jest w Polsce tak rzadko wykonywana? Tę inscenizację zawdzięczamy zresztą Peterowi Gelbowi, bo to był podobno jego pomysł.