Koncert-mieszanka

Gala International Classical Music Awards po raz trzeci odbyła się w Polsce – w NFM, które również otrzymało za to nagrodę.

Formalne wręczenie odbyło się po południu, ale ta jedna została pod koniec koncertu wręczona dyrektorowi Andrzejowi Kosendiakowi, który najpierw przekazał ją na chwilę koncertmistrzowi orkiestry, bo to nagroda dla nich, a potem – do publiczności, bo przecież to nagroda dla wszystkich. Poprosił tylko, żeby po nacieszeniu się nią (oglądaniu, robieniu selfiaczków) zostawić ją w NFM. Ciekawe, czy faktycznie została…

Spis zwycięzców jest tutaj i można na tej podstawie się dowiedzieć, że nie dotarły tu najciekawsze osobowości, jak Vilde Frang czy Mahan Esfahani (ten ostatni miał nawet być, ale kwestie prywatne stanęły mu na przeszkodzie). A słuchając tych, co przyjechali, czasem miało się co najmniej mieszane odczucia. Najgorzej w sumie było z fortepianem solowym. Pierwszy wystąpił Alessandro Marangoni – ja bym się wstydziła na jego miejscu przyjeżdżać z samowarem do Tuły, czyli z Chopinem do Polski, kompletnie nieprzygotowanym i nie przeżytym. Z kolei Josu de Solaun grał Rapsodię symfoniczną Joaquina Turiny – ciekawie byłoby posłuchać mało znanego tu utworu, ale nie w tak rąbanej formie. I tylko młody Maxim Lando, wraz ze skrzypkiem Tassilo Probstem, który brał udział w ostatnim Konkursie im. Wieniawskiego, ale odpadł po I etapie, prezentował lepszy poziom – obaj muzycy zresztą świetnie się bawili w finale Koncertu podwójnego Nikołaja Kapustina (dostali nagrodę za wspólną płytę kameralną).

Smyczkowcy w ogóle wypadli najlepiej. Młody Artysta Roku – altowiolista Saò Soulez-Larivière grał Romans Brucha ze szlachetną prostotą, trochę może cukierkowy był najmłodszy, bo zaledwie 16-letni skrzypek Leonhard Baumgartner, wiolonczelista Gabriel Schwabe (reprezentujący NAXOS) nie wychodził z ram (a szkoda), swoistym wyczynem było zagranie śpiewnej wiolonczelowej Elegii Gabriela Fauré przez młodego kontrabasistę Marca-André Teruela – szacun. Ale największy podziw i wzruszenie przypadły Davidowi Geringasowi, który zagrał Kol Nidre Maksa Brucha (trudno było nie wspomnieć przedwczorajszej rocznicy…) – i pokazał, że nie trzeba się na nic silić, niczego udawać, trzeba grać po prostu z duszą.

Wrażenie robiła też sopranistka albańska Ermonela Jaho, która pokazała wspaniałą elastyczność głosu i technikę messa di voce (piękne piana!). Były też dwa przerywniki odróżniające się od kontekstu: występ hiszpańskiego zespołu Capella de Ministrers z repertuarem bardzo arabskim w charakterze oraz zwięzły utwór orkiestrowy con moto Davida Philipa Heftiego. A na efektowny koniec – finałowa część Symphonie concertante na organy i orkiestrę Josepha Jongena z udziałem znakomitego, grającego z wielką swobodą Karola Mossakowskiego – pierwszy raz usłyszałam tutejsze organy. Prawdziwy wielki finał.

Na takich koncertach zwykle jest groch z kapustą i trudno się dziwić, ale zawsze jest szansa na ciekawe muzyczne spotkanie. W sumie nie żałuję, że byłam. Choć z drugiej strony konkurencja w tych dniach jest duża. Pójdę jutro (właściwie już dziś) do FN na Hamelina, ale w związku z tym nie będę na koncercie POR z Wojciechem Niedziółką, a ciekawa byłabym bardzo, jak gra Koncert fis-moll Wieniawskiego. W niedzielę za to, w tym samym Studiu im. Lutosławskiego, będzie okazja posłuchać… Lidii Grychtołówny.