Koncert życzeń

Sinfonia Varsovia prosiła publiczność o wylosowanie utworów, które miałaby zagrać na koncercie finałowym festiwalu SVMM. Z wyjątkiem jednego ustalonego punktu: III Koncertu fortepianowego Beli Bartóka.

Okazało się, że oddano 2224 głosy. Co nie znaczy, że aż tyle osób głosowało, bo można było to zrobić w różnych terminach, kilka razy – ja osobiście zagłosowałam dwa razy. Ale i tak, zważywszy, że do namiotu wchodzi ok. 400 osób, to nawet biorąc pod uwagę, że był pełny, można podejrzewać, że niektórzy głosujący nie usłyszeli swojego wyboru…

Na początek uwertura. Można było wybrać tę do Don Giovanniego, do Wolnego strzelca Webera oraz Karnawał rzymski Berlioza. Ja wybrałam ten ostatni, bo rzadziej się go gra, ale – właściwie zgodnie z przewidywaniami – wygrał Mozart, i bardzo dobrze, bo zaskakująco pasował do utworu Bartóka, jednego co prawda z ostatnich, jakie kompozytor napisał w życiu, ale mimo to lekkiego i pogodnego. Podobnie z symfonią w drugiej części koncertu: tym razem nie Mozart (Symfonia „Linzka„) ani Beethoven (V Symfonia), tylko IV Symfonia „Włoska” Mendelssohna, również pogodna i radosna. W sam raz więc program na środek lata, na ciepły wieczór (upał już zelżał o tej porze).

Jedna niesprzyjająca okoliczność miała miejsce: przed koncertem dyrygent, Aleksandar Marković, zachorował i pojawił się dopiero na próbie generalnej. Nie do końca więc było wszystko zgrane. W uwerturze jakoś to się jeszcze nie dawało we znaki, ale w koncercie było już trudniej. Mimo stosunkowej prostoty – jak na tego kompozytora – ta muzyka do grania wcale taka łatwa nie jest, choć sama partia fortepianowa nie jest zbyt skomplikowana, za to bardzo wdzięczna. Aleksandra Świgut tym razem spisała się znakomicie – widać jej ten utwór „leży”. Była liryczna i zadziorna, kiedy trzeba. Dawno jakoś tego koncertu nie słyszałam i ciekawie słuchało mi się chorałowej II części (Adagio religioso) parę dni po The Unanswered Question Ivesa, z którym ma ona coś wspólnego, podobnie zresztą jak z Pieśnią dziękczynną uzdrowionego Beethovena – ową świetlistą harmonię sfer w smyczkach (pomyśleć, że utwór Ivesa pochodzi z 1908 r.; koncert Bartóka jest z 1945 r.). Ale w środku pojawia się jeden z najpiękniejszych i najoryginalniejszych wątków u Bartóka – obraz nocnej przyrody z odgłosami ptaków, znany już wcześniej z Muzyki nocy z cyklu fortepianowego Na swobodzie, czy też w tym fragmencie z Mikrokosmosu.

Włoską Mendelssohna Sinfonia Varsovia jest w stanie zagrać – jak to nieraz mówiłam – obudzona w środku nocy i bez dyrygenta. Może nawet sprawniej bez dyrygenta niż z dyrygentem, bo, jak się okazuje, kiedy on ma swoje pomysły, wynikają z tego kłopoty. Wyczuwało się, że tempo I części jest jak dla nich zbyt stateczne, ale jeszcze bardziej to uderzało w Menuecie, ponieważ zwykle grają go szybciej, a tym razem Markoviciowi zachciało się zrobić z tego prawdziwy menuet. Ale finał już był w dziesiątkę, a wierna publiczność zerwała się do stojaka.

I to koniec koncertów – w lipcu i sierpniu w namiocie tylko potańcówki. Orkiestra ma wolne.

PS. Dziś smutna rocznica – pięć lat temu odszedł Dominik Połoński. Ciągle go brak – kogoś takiego już nie będzie. Akurat jutro jadę do Łodzi i nie opędzę się od wspomnień – nie jeździłam tam bardzo długo. Nie było zresztą specjalnego pretekstu; teraz się znalazł: nowy spektakl w Teatrze Wielkim, pierwsza pozycja po zmianie dyrekcji (premiera odbyła się w sobotę, ale nie mogłam wtedy pojechać). Opiszę oczywiście.