Ostatnia realizacja z Kudličką

Wybitny scenograf, współautor wszystkich jak dotąd sukcesów Mariusza Trelińskiego, zamierza zająć się teraz architekturą. Peter Grimes Benjamina Brittena, którego wyczekiwana premiera w Operze Narodowej właśnie się odbyła, to ostatni akord operowej współpracy artystów.

Może jeszcze zdarzyć się powrót Kudlički w przyszłym sezonie, jeśli do repertuaru zostanie włączony Borys Godunow, którego zrobili wcześniej, ale w Warszawie premiera została odwołana (natomiast odbyła się w Tokio). To już jednak będzie inna sytuacja. Waldemar Dąbrowski przemawiając po premierze podkreślał, że w tej realizacji Petera Grimesa znajdują się aluzje do pamiętnej Madamy Butterfly, którą artyści zaczęli swoją długoletnią współpracę, więc powstała piękna klamra. Piękna, bo – jak podkreślił – powstało przedstawienie „bez taniej psychologii” – aż nie mogłam uwierzyć, że tak przyciął koledze reżyserowi-dyrektorowi. Ale fakt: jak na niego, spektakl jest zdumiewająco normalny.

Piękne w swej prostocie dekoracje w dwóch pierwszych aktach, funkcjonalne i zwyczajne, łączyły się harmonijnie z przesuwającymi się wielkimi ekranami, na którym wyświetlano obrazy powierzchni morza widzianej z lotu ptaka (czyli zapewne fotografowanej z drona). Efekt niezwykle urodziwy przez swoją stałość i zmienność zarazem (autor – Bartek Macias), i to podobno nie wszystko zobaczyliśmy, bo była awaria komputera. Dopiero w ostatnim akcie realizatorzy nie wytrzymali i najpierw pojawił się wystrój jak z disco w remizie (w angielskim pubie pewnie by to wyglądało inaczej), a w kulminacyjnym momencie, gdy tłum ogarnięty żądzą krwi idzie szukać Grimesa, po dość niesamowitej sekwencji wyruszenia tegoż tłumu w drogę nagle widzimy film z nadrealistyczną sekcją zwłok. Nie wiem, do czego to było potrzebne. Ale na koniec wróciła stylistyka poprzednich części przedstawienia.

Muzycznie jest to spektakl znakomity. Przede wszystkim znów, jak w przypadku Billy’ego Budda sprzed czterech lat, powierzono batutę Michałowi Klauzie i wybór nie mógł być lepszy. Pięknie wydobył zarówno dramat, jak komediowość dzieła. Znakomity był też chór, no i większość śpiewaków, których tu jest dość długa lista. Peter Wedd w roli tytułowej jest wstrząsający, przede wszystkim dlatego, że wydobył z tej postaci jej zwyczajność, a przecież jest w tej historii figurą Innego. Ale ten Inny jest częścią społeczności, choć jest osobny – nie pasowałby gdzie indziej, bo jest z niej. Głosowo może nie zawsze było pięknie, ale właśnie chyba miało pięknie nie być – na pewno było ekspresyjnie. Cornelia Beskow jako Ellen Orford śpiewała głosem mocnym, może czasem zbyt ostrym. Wśród panów wyróżniali się Krzysztof Szumański (Balstrode), Mateusz Zajdel (Bob Boles), Aleksander Kunach (wielebny Horace Adams) i Lukas Jakobski (Hobson); rozczarował Szymon Komasa, który ma wyraźnie za mały głos na tę scenę.

Po czterech wieczorach spektakl pojedzie do Izraela i Detroit, ale miejmy nadzieję, że kiedyś tu wróci.