Wagner wrócił do Opery Leśnej

Wspaniale, że w tym szczególnym miejscu w Sopocie można wystawiać opery, jak to robiono kiedyś.

Opera Leśna jest tylko o 8 lat młodsza od samego miasta. Pomysłodawca, kapelmistrz gdański Paul Walther-Schäffer, szukał na nią właściwego miejsca, chodząc po sopockich lasach i śpiewając, aby przekonać się, gdzie jest najlepsza akustyka. Znalazł miejsce koło toru saneczkowego, który trzeba było przesunąć. Była to jedna z letnich atrakcji tego uzdrowiska, obok hipodromu czy kortów tenisowych – wszystko działa do dziś. Pierwszym dziełem tu wystawionym był kompletnie zapomniany Obóz nocny w Grenadzie Conradina Kreutzera, ale już w rok później pojawił się tu Tannhäuser. Grano tu różne dzieła, od Webera po Smetanę, dopiero w 1922 r. powstał Festiwal Wagnerowski, który istniał do 1942, a jego ostatnie lata to już niechlubna karta przeszłości tego miejsca. Hitler tu co prawda nie dotarł, ale Goebbels i owszem.

Wagnerowskiej tradycji Opery Leśnej nie należy jednak traktować jako hitleriady, bo wcześniej był to naprawdę festiwal na poziomie, na którym występowały gwiazdy scen światowych (z dyrygentów m.in. Erich Kleiber). Nawiązując do tej właśnie tradycji w 2009 r. obchodzono stulecie Opery Leśnej koncertowym wykonaniem Złota Renu, na którym byłam i opisałam je tutaj. Danielowi Kotlińskiemu udało się jeszcze zorganizować koncert rok później, ale potem sprawa padła na długo.

Tomasz Konieczny walczył o powrót oper w to miejsce już od dwóch lat i cieszę się, że mu się udało. Oczywiście dzisiejszy kształt Opery Leśnej jest już całkiem inny niż przed wojną – dość powiedzieć, że wówczas nie była zadaszona; dach powstał dopiero w latach 60., kiedy powstawał tu festiwal piosenki. Ale po ostatnim remoncie to już naprawdę jest lux-torpeda, zwłaszcza że odsłonięto po raz pierwszy od dawna kanał orkiestrowy. Owo Złoto Renu było wykonaniem koncertowym z orkiestrą na scenie, warunki też były dużo gorsze (no i straszliwe komary, które ostatnio jakby znikły). Dziś mamy już sceniczne wystawienie z użyciem wszelkich walorów tego wspaniałego miejsca. Kanał nawet nie musiał być nagłaśniany; zresztą orkiestra Opery Bałtyckiej pod batutą Marka Janowskiego była jednym z najjaśniejszych punktów wieczoru. Nagłaśniana trochę była scena, co zresztą nie zawsze zdawało egzamin, zwłaszcza przy krzyczących, nieprzyjemnych głosach Senty (przeraźliwie rozwibrowana Ricarda Merbeth) i Erika (Stefan Vinke) – było to takie śpiewanie ze starej szkoły: jak Wagner, to trzeba ryczeć. A przecież można inaczej: Andrzej Dobber w roli tytułowej nawet nie potrzebował nagłośnienia – wszystko było zrozumiałe, śpiewane ze świetną dykcją, podawane z prostotą. Szkoda, że reszta nie była na takim poziomie; nie liczę tu pozostałych polskich solistów Dominika Sutowicza (Sternik) i Małgorzaty Walewskiej (Mary), jak zwykle świetnej również aktorsko – bo mieli niewielkie partie.

Ciekawa, niedosłowna była inscenizacja Łukasza Witt-Michałowskiego i Barbary Wiśniewskiej z dekoracjami Natalii Kitamikado według koncepcji Borisa Kudlički. Parę elementów tylko było dla mnie niezrozumiałych, np. dlaczego zamiast wpatrywania się w portret Holendra Senta miętosi wielką lalkę albo dlaczego Daland jeździ na wózku, nawet jako kapitan na swoim statku, nie mówiąc o striptizie Erika podczas ostatniej sceny aż do żałosnych białych gatek. Ale wiele elementów było wielkiej urody, zwłaszcza światła wykorzystujące leśne tło (Bogumił Palewicz). Duże zaangażowanie było też widać w chórze (Marynarze i Dziewczęta) i wśród tancerzy, którzy odgrywali duchy z okrętu Holendra.

W sumie: dobrze, że opera tu wróciła i miejmy nadzieję na dalszy ciąg. Tomasz Konieczny zapowiada na przyszły tok Pucciniego (z innych źródeł słyszę, że prawdopodobnie będzie to Tosca) i kolejną zapomnianą rzecz: Polskie wesele Józefa Beera, a także, jak się da, powtórzenie Holendra. Za dwa lata Walkiria (Konieczny chciałby sprowadzić inscenizację z Kopenhagi, bo podobno tu pasuje) i dzieło specjalnie skomponowane na tę okazję – tu też nie padły konkrety. Ambitne plany, ale miejsce jest warte.