Po lekturze Petrarki

Dantego zresztą także. Tak został zbudowany program występu w FN zespołu Collegium Vocale Gent pod dyrekcją Philippe’a Herreweghe.

Sześcioro śpiewaków, pięcioro instrumentalistów – i tyle emocji. Głosy bardzo wyraziste, czasem miękkie, a czasem ostre, gdy potrzeba podkreślić ważne słowa tekstu czy zaskakujące (dla słuchaczy, ale będące częścią języka epoki) zwroty harmoniczne. Repertuar obejmował niemal cały wiek – najwcześniejsze utwory Cipriana de Rore zostały wydane w 1548 r., najpóźniejsze Claudia Monteverdiego – w 1641 r. Przez cały ten czas dzieła Petrarki i Dantego, tworzących jeszcze dwa-trzy wieki wcześniej, miały żywy rezonans.

Przy tym rozrzucie oczywiście dają się zauważyć różnice stylistyczne, ale dziś bywa, że te starsze dzieła wydają się bardziej awangardowe niż nowsze, jak w przypadku Quivi sospiri Luzzasca Luzzaschiego, jednego z dwóch w programie madrygałów do tekstu Dantego (reszta – do Petrarki), odmalowującego dysonansami piekielną wizję. Postępu w sztuce, jak wiadomo, nie ma. Ale jest rozwój, więc trudno sobie wyobrazić, że kompozytor z epoki Luzzaschiego w ten sposób odmalowuje moment, kiedy wszystko milknie: niebo, ziemia i wiatr, jak w genialnym Hor che’l ciel e la terra Monteverdiego, gdy wszystko zatrzymuje się na jednym akordzie i rusza dopiero przy opisie wewnętrznych uczuć podmiotu lirycznego.

Solo e pensoso – utracony raj Petrarki – taki był tytuł tego koncertu, z zapożyczeniem od tytułu madrygału Luki Marenzia. Do dziś pamiętam, jak na studiach chodziłam na zajęcia z historii muzyki do prof. Stefana Śledzińskiego, który był już wówczas starszym panem i zdarzało mu się powtarzać anegdoty, w tym żarty na temat „solo i pensoso” (samotny i zamyślony) na pięć głosów. No tak, można się śmiać, ale jednym głosem nie oddałoby się paru wątków tekstu jednocześnie, ilustrując w tle słowa „chodzę znużonym i powolnym krokiem” (tłum. Jarosław Mikołajewski) równomiernymi, wolniejszymi od pozostałych głosów krokami sopranu po gamie chromatycznej najpierw w górę, potem w dół. Ten madrygał został też powtórzony na bis. W program zostało wplecionych jeszcze kilka utworów instrumentalnych. W sumie: ten godzinny, bez przerwy, o późnej godzinie koncert miał nastrój jedyny w swoim rodzaju i będzie jednym z tych wydarzeń festiwalowych, o których będziemy pamiętać.

Wcześniej w Studiu im. Lutosławskiego wystąpił Consone Quartet – kolejny międzynarodowy kwartet powstały w Londynie, ale do Belcea Quartet im bardzo daleko. Startuje zresztą w innej kategorii – na instrumentach historycznych. Niestety nie był to koncert do końca udany: instrumenty się zbyt często rozstrajały, choć muszę powiedzieć, że koncepcja lekkości brzmienia w Kwartecie F-dur op. 59 nr 1 Beethovena nawet mi się podobała. Później dołączył Tomasz Ritter, by zagrać kameralną wersję Koncertu f-moll Chopina (na tym samym pleyelu, na którym grał recital), i tu też było trochę kłopotów, tym razem ze strony pianisty. Ale życzliwa publiczność zachęciła muzyków do bisów i powtórzona wolna część tym razem wypadła o wiele lepiej.