Mocny finał Jesieni

Orkiestra FN pod batutą Wilsona Hermanto. Sześć utworów, niektóre wybitne, a wszystkie ciekawe. A na zakończenie performans, który stał się metaforą.

Wspomnę na początek, że dziś po południu wpadłam już na Szalone Dni Muzyki i zdążyłam zachwycić się Monteverdim w wykonaniu Ricercar Consort, stałych gości tego festiwalu (więcej w następnym wpisie), a przy okazji sprawiło to, że znów świeższym uchem słuchałam różnych jesiennych sonoryzmów. O Shift Teoniki Rożynek nie będę się powtarzać, bo pisałam już o tym utworze przy okazji tegorocznego Festiwalu Prawykonań; dodam tylko, że i organy pojawiają się w tym utworze. Kalesa Ed Kaluca Katherine Balch buduje interesującą tkankę dźwiękową z brzmienia siedmiu kontrabasów – ale jeszcze ciekawszy był odpowiednik z drugiej części, Biblaridion Alexa Vaughana na osiem puzonów. Pierwszą część koncertu zwieńczył efektowny II Koncert fortepianowy Agaty Zubel. Solistka, Tomoko Mukaiyama, grała na dwóch fortepianach, każdym z nich trochę inaczej nastrojonym – klawiatury były do siebie ustawione pod kątem ostrym, więc pianistka mogła momentami nawet grać jedną ręką na jednym, a drugą na drugim. Niezwykle pomysłowe brzmienia w orkiestrze, ale także charakter (w większości) partii solowej przypominają o tym, że kompozytorka jest też z wykształcenia perkusistką. Nietypowe jest zakończenie: po wielkim narastaniu całego zespołu zostaje sam fortepian z kadencją zamykającą całość.

Prawdziwym jednak punktem kulminacyjnym była Liturgy of the Object Wojciecha Błażejczyka. To coś na kształt mszy, w której obiektem kultu są rzeczy, a formą jego sprawowania – konsumpcja. Kompozytor sam stworzył gorzko-ironiczny, imitujący teksty mszalne kompilat z książek Jeana Baudrillarda, Ericha Fromma i Fiodora Dostojewskiego, a końcowy fragment tej specyficznej liturgii złożony jest z haseł reklamowych, które, jak się wsłuchać, brzmią jak z sekty. Nic dziwnego, przecież także służą manipulacji. Szczególną rolę, poza orkiestrą i chórem, ma solista-perkusista, grający na „obiektofonach” – nie wiem, co tam miał na warsztacie Miłosz Pękala, bo siedziałam daleko, ale brzmiało to efektownie, zwłaszcza w paru miejscach popisowych: części Adoracja (instrumenty służyły więc jako symbole przedmiotów kultu) i końcowym fragmencie. Puenta bezlitosna: ty jesteś przedmiotem, skonsumuj sam siebie. Bezlitosna, jeśli tak można powiedzieć, jest też sama muzyka – tu nie ma wątpliwości, że wyraża ona temat.

Gdy po długich brawach dla wykonawców i kompozytora wszyscy zeszli ze sceny, wśród publiczności odbył się performans Hansa van Koolwijka, tego od bambusowej instalacji w Forcie Sokolnickiego. Tu także użył bambusów, ale inaczej: dużych jako stelaży, małych – jako flecików przywiązanych do dużych białych balonów. Balony z flecikami były stopniowo wypuszczane i wzlatywały pod sam sufit wydając dźwięki (każdy inny, więc tworzyły się współbrzmienia); gdy powietrze stopniowo z nich uchodziło, opadały z żałosnym glissandem. „Można też postrzegać ten performans jako krótką celebrację życia: gwałtowny wzrost, przedłużona przy sprzyjających okolicznościach faza wiszenia przy suficie, a potem powolne opuszczanie. Na końcu pozostaje cmentarzysko pomarszczonych balonów” – pisze autor w omówieniu. Cóż, może trochę banalne, ale takie skojarzenie nasuwa się samo – początkowy zachwyt niecodzienną sytuacją zmienia się w refleksję o nieuchronności. Sytuacja, nawiasem mówiąc, była tym bardziej niecodzienna, że sala była pełna – takiej już dawno na Warszawskiej Jesieni nie widziałam. To akurat jest krzepiące.

Byłam jeszcze na Tajemniczym ogrodzie z muzyką Wojciecha Błażejczyka, który jest po prostu spektaklem teatralnym dla dzieci, a muzyka jest tu mniej ważna. No i po zakończeniu Jesieni poszłam na jeszcze jedno wydarzenie Szalonych Dni Muzyki – ale o tym też przy następnej okazji.