Pieśni o nocy

No właśnie – nie było Pieśni o nocy Szymanowskiego, za to wiele innych poświęconych tematowi utworów, zgodnie z tegorocznym hasłem Szalonych Dni Muzyki: Ode à la nuit. Ale nie tylko.

Festiwal w tym roku zawierał więcej koncertów niż w zeszłym, bo 52 do 35. Ale miał trochę inne oblicze. Z powodów finansowych mniej było w tym roku artystów i zespołów zagranicznych, a z drugiej strony współpraca z Centrum Edukacji Artystycznej sprawiła, że koncerty orkiestr szkolnych z całej Polski nie tylko powróciły po czasie pandemii, ale też weszły do głównego nurtu – część z nich grała nie w namiocie, lecz na sali. Ponoć z poziomem bywało różnie – dla niektórych program, jaki sobie założyli, okazał się zbyt ambitny. Tak słyszałam z relacji publiczności; ja sama nie mam zdania, bo na żadnym z tych koncertów z braku czasu nie byłam. Miałam szczere chęci, by udać się przynajmniej na koncert warszawskiej szkoły z Krasińskiego, zwłaszcza że dyrygował Wojciech Pławner i byłam ciekawa, jak sobie radzi w tej roli, ale niestety po prostu zaspałam – poprzedni wpis tworzyłam do drugiej w nocy.

Co roku mam ten sam problem z nakładaniem się festiwali i wiadomo, że pod tym względem nic się nie zmieni. W piątek więc nie dotarłam do Opery Narodowej wcale; w sobotę byłam tylko na dwóch koncertach. Jak już poprzednio wspomniałam, jednym z nich był występ Ricercar Consort z dziełami Moteverdiego: Il lamento della ninfa, Il combattimento di Tancredi e Clorinda oraz Hor che’l ciel e la terra e’l vento tace. Do muzyków z Francji dołączyło parę osób z Polski: bas Piotr Pieron i altowiolistka Anna Nowak-Pokrzywińska. Zwracał uwagę zwłaszcza sopran Hanny Bayodi-Hirt; przyjechała ona do nas z tym zespołem już nie po raz pierwszy (była w 2017 r.). Jako nimfa przekonująco i namiętnie rozpaczała, jako Clorinda wyrażała ból umierającej – a na niedzielnym koncercie poświęconym muzyce religijnej Marca-Antoine’a Charpentiera była żarliwie nabożna (w duecie z Barborą Kabatkovą). W Combattimento uwagę zwracał też Furio Zanasi, znany nam z występów na Wratislavii (m.in. jako Ulisses w Il ritorno Monteverdiego pod Gardinerem sześć lat temu), który jako narrator ujmował swoją naturalnością; nie był to śpiew dla popisu, lecz by opowiedzieć historię. Prawdziwy storyteller.

Po finale Jesieni wróciłam na występy dwóch pianistów, którzy zaprezentowali swe płyty. Adam Kośmieja właśnie miał premierę Infinity, poświęconej jednemu dziełu: Canto ostinato Simeona ten Holta. Wykonywał je z innymi muzykami m.in. na pamiętnym koncercie w namiocie Sinfonii Varsovii, ale postanowił wrócić do pierwotnej wersji na cztery fortepiany, jednak samemu nagrać wszystko. Nagrania dokonał w sali Cavatina w Bielsku-Białej, która ściągana jest z NOSPR i też podobno ma świetną akustykę. Płytę dostałam po koncercie, muszę więc przesłuchać, bo na koncercie brzmiało to oczywiście inaczej (solista na żywo plus ścieżki z głośników). Na zachętę małe wprowadzenie oraz dodatkowo krótki fragmencik. Utwór mógłby trwać nawet cały dzień, ale na płycie trwa ze trzy kwadranse (i mniej więcej tyle trwał na koncercie).

Drugim pianistą był Bartek Wąsik, który z kolei przedstawił materiał ze swojej również solowej płyty Daydreamer; wyszła ona prawie rok temu i poświęcona jest piosenkom Radiohead zinterpretowanym w szczególny sposób, nadający im rysu klasycznego. Chwilami było to nawet dowcipne, ale w innych momentach szło w jakiś kamp – w końcu wyszłam w środku, byłam już zmęczona, a jeszcze czekała mnie w nocy robota.

Z niedzielnych koncertów poza wspomnianym wyżej drugim występem Ricercar Consort byłam na rzeczywiście rewelacyjnym (zgodnie z tym, co tu napisał Gostek) Quatuor Hanson. Niezwykłe zestawienie programu: przepiękne Ainsi la nuit Henriego Dutilleux i niesamowity, bez nocy w tytule, ale jakby na noc przeznaczony Kwartet cis-moll op. 131 Beethovena. Zespół wciąż młody, choć istniejący od 10 lat, z licznymi nagrodami, pięknie współpracujący, intensywny w emocjach. Kameralistyka przysyłana nam przez René Martina zwykle jest najwyższej próby. A nie słyszałam w tym roku jeszcze paru świetnych i chwalonych ansambli…

Co zaś do solistów, bywało różnie. Pojawili się znów Luis Fernando Pérez oraz Liya Petrova, która zrobiła świetne wrażenie dwa lata temu (i w tym także), a tym razem, również na finałowym koncercie, zagrała Sibeliusa. Natomiast rozczarowała śpiewaczka Cyrielle Ndjiki Nya, która ma ładną barwę głosu, ale chyba była źle uczona – niestety wciąż fałszowała.

W tegorocznym finale nie było tradycyjnych wygłupów. Szkoda, ale może słusznie: czasy są bardziej niż niewesołe. Dyrektor SV Janusz Marynowski na zakończenie swojej przemowy powiedział, że zaprasza nie tylko na przyszłoroczny festiwal, ale i na ten, który powinien interesować nas wszystkich: 15 października. Idźmy na wybory! – zakończył i dostał wielkie brawa. A kolejne Szalone Dni Muzyki mają mieć hasło Origines, czyli początki – w tym wypadku muzyki. Zobaczymy, jak zostanie rozwinięte twórczo to hasło.