Między Wschodem a Zachodem

Dopiero dziś udało mi się dotrzeć do Krakowa na ostatnie przedstawienie Ja, Şeküre – nowej opery Aleksandra Nowaka. Szkoda, bo polecałabym – a teraz nie wiadomo, gdzie i kiedy będzie można to znów obejrzeć/posłuchać.

Jak się przekonałam zresztą na miejscu, takie polecenie pewnie by się przydało, bo sala Teatru im. Słowackiego bynajmniej nie była dziś pełna, może też ze względu na nietypową porę – południe (jak dla mnie miało to tę dobrą stronę, że mogłam po spektaklu – jak tydzień temu – wsiąść w pociąg powrotny). Dziwne jakieś rzeczy dzieją się wokół festiwalu Opera Rara, odkąd jego organizację przejęła Capella Cracoviensis. Dość powiedzieć, że kiedy zwróciłam się do tejże Capelli, że chciałabym się akredytować na festiwalu, otrzymałam odpowiedź, że już nie ma biletów prasowych, co brzmi szczególnie przy tym, co widziałam dziś. Ale nikt wcześniej mnie nie powiadomił o terminie, do kiedy można o akredytację się ubiegać. Coś tu nie w porządku. Na Solaris zaprosił mnie Stary Teatr; na dziś po prostu kupiłam bilet, bo to było zbyt ważne, żebym mogła opuścić.

Ale do rzeczy. Dzieło zostało swego czasu zamówione przez Festiwal Malta, a jego prawykonanie miało się odbyć w zeszłym roku; niestety na wykonanie zabrakło pieniędzy – wiadomo, jaka była dramatyczna sytuacja. Przy tym nie odwołano wizyty noblisty, Orhana Pamuka, ale dla niego wykonano tylko parę fragmentów i przeczytano libretto, które na podstawie książki Nazywam się Czerwień napisał sam kompozytor. To jego pierwsza w tej dziedzinie próba, i trzeba powiedzieć, że udana. Pisarz udzielił zgody, ale nie chciał się w to mieszać; początkowo kompozytor był umówiony na pisanie libretta z Małgorzatą Sikorską-Miszczuk (autorkę libretta m.in. do Czarodziejskiej góry Pawła Mykietyna), ale w końcu postanowił uporać się z tym sam.

Opery Nowaka polegają trochę na tworzeniu niemożliwego, czyli wyciąganiu sensów z dzieł wielowątkowych. Tak było np. z Drachem według Szczepana Twardocha, tyle że to pisarz sam został poproszony o stworzenie esencji tego niezwykle złożonego dzieła. Ogromnie złożona jest też książka Pamuka, na którą składają się liczne opowieści i opowiastki – istny romans szkatułkowy z elementami kryminału (które, jak uznał pisarz, mniej mu się udały) i z rozważaniami o sztuce. Rzecz bowiem dzieje się w środowisku malarzy miniaturzystów z końca XVI w., twórców artystycznych ksiąg. Pamuk sam w młodości studiował przez parę lat malarstwo i architekturę, więc te sprawy są mu w szczególny sposób bliskie, zwłaszcza jeśli połączyć je z tradycjami lokalnymi. Tu problemem jest stosunek Wschodu i Zachodu, pytanie, czy można łączyć ich światopoglądy i języki malarskie (szczególnie ważna jest tu sztuka figuratywna i perspektywa, w sztuce muzułmańskiej zabronione).

Kompozytor wydobył właściwie jeden tylko z wątków, nie doprowadzając go zresztą do końca – w powieści dzieje się z bohaterami jeszcze mnóstwo rzeczy. W operze kończy się to na jakimś rozdrożu; ktoś, kto zna książkę, wie, co działo się z bohaterami dalej. Ale ten moment zakończenia jest dramaturgicznie dobry, choć niczego nie rozstrzyga i nie rozwiązuje (a może właśnie dlatego). Całość można przeczytać tutaj.

Podobnie jak w przypadku tych wszystkich dzieł Nowaka, które kolejno były wykonywane w Tychach, i ta forma jest właściwie koncertowa, choć teoretycznie można by sobie wyobrazić wystawienie sceniczne. Marcin Chlanda stworzył instalację dwupiętrową. W orkiestronie siedział zespół o bardzo oryginalnym składzie: połączenie Spółdzielni Muzycznej z Capellą Cracoviensis, czyli instrumenty współczesne – smyczki, dęte, w tym nawet saksofon – z dawnymi, jak teorban, gamba czy nawet cymbały. Na scenie rozstawione zostały dwie baterie perkusji. Powyżej było nadbudowane piętro, na którym w pojedynczych komórkach siedzieli (a wstawali na śpiewanie) soliści: Aleksandra Żakiewicz (rola tytułowa), Jan Jakub Monowid (Meddah), Maciej Straburzyński (Enişte, ojciec Şeküre), Bartosz Gorzkowski (Kara), Sebastian Szumski (Ilustrator I) i Jacek Wróbel (Ilustrator II). Te klatki, w których się znajdowali, oświetlone były z przodu lampami neonowymi (które zapalały się i gasły zależnie od tego, co się działo), a jednocześnie po scenie wciąż wędrowały projekcje, których głównym elementem była partytura utworu oraz linie. Na najwyższych balkonach schronił się Chór Polskiego Radia, a całość prowadził Maciej Tomasiewicz.

Muzyka od początku zaskakuje. Jest tu pewien posmak turecki, ale przemieszany z całkowicie współczesnymi środkami. Niezwykłe jest brzmienie zespołu; niektóre zestawienia wydają się przedziwne, ale nadspodziewanie spójne. Jest też jedno ciało obce: chóralne opracowanie staropolskiej Skargi umierającego z XV w., stylistycznie też bardzo odbiegające od reszty. Ryzykowny to zabieg, ale rozumiem, że kompozytor chciał tu podkreślić ważny dramaturgicznie moment śmierci jednego z bohaterów. Co do partii wokalnych, czasem wydają się zbyt monotonne, poruszając się na paru zaledwie dźwiękach, czasem bardziej zróżnicowane. Ma to zapewne powody dramaturgiczne.

Całość z pewnością warta jest dalszego wykonywania – podobno jakieś plany są. Ale lepiej nie zapeszać.