Oscar za dźwięk

Tym razem o czymś, co nie krzepi, wręcz przeciwnie. Nawet nie myślałam z początku, wybierając się na ten film, żeby o nim pisać.

Jednak Strefa interesów Jonathana Glazera jest filmem, który działa nie tylko obrazem, ale też w ogromnym stopniu dźwiękiem – Oscar w tej dziedzinie po prostu nie mógł przypaść komuś innemu – a mechanizm, któremu i ja się nieświadomie poddałam, wprost mnie przeraził.

Dla tych, którzy jeszcze nie widzieli: jest to film o komendancie Auschwitz Rudolfie Hössie (Christian Friedel) i jego licznej rodzinie, czyli żonie Hedwig (brawurowa rola Sandry Hüller) i pięciorgu dzieciach. Plus otoczenie, hitlerowscy podwładni pana domu, służba złożona z okolicznych Polaków, matka Hedwig przyjeżdżająca w odwiedziny. Rzecz w tym, że sielskie życie, jakie rodzina Hössów prowadzi, toczy się za murem obozu zagłady, którego prawie wcale nie widzimy. Domyślamy się go tylko – przede wszystkim właśnie dzięki dźwiękom.

Co mnie tak przeraziło? Po pierwszych napisach, fragmencie muzycznym (autorką muzyki jest Mica Levi, stała współpracowniczka Glazera) będącym elektronicznym przetworzeniem śpiewu chóralnego, zaczynamy słyszeć charakterystyczny huk, który będzie już brzmiał niemal przez cały film. Oczywiste było dla mnie od początku, że to odgłos ognia w krematoryjnych piecach. Milknie on tylko w momentach, kiedy akcja oddala się stamtąd: gdy Höss jest na delegacji w Oranienburgu, gdy znajduje się na balu (filmowanym na zamku Książ), no i w króciutkiej sekwencji współczesnej pod koniec, gdy widzimy sprzątaczki chodzące z odkurzaczami po Muzeum Auschwitz, z gablotami ze stertami butów czy walizek w tle.

Poza hukiem pieców są i inne odgłosy, strzały, krzyki, pociąg. Podobno Johnnie Burn, projektant dźwięku (i laureat Oscara), stworzył szczegółową dokumentację i wręcz bibliotekę dźwięków, sprawdzając, jak co mogło być słyszalne i z jakiej odległości – w ścieżce dźwiękowej ponoć nie ma przypadku. Zresztą w innych dziedzinach realizatorzy też przeprowadzali dokładną i drobiazgową dokumentację (aż ekipa Muzeum Auschwitz była pod wrażeniem). Możemy więc założyć, że to w naturze rzeczywiście tak brzmiało, i po raz kolejny się zdumieć – bo zdumiewamy się tu co chwila – jak można było w tym żyć i jeszcze, jak Hedwig, tak kochać to życie, że uważać to miejsce za raj. Można oczywiście zrozumieć, że dla prostej kobiety był to wielki awans społeczny. Ale żyć z tym dźwiękiem, już chociażby z samym tym piecem bez przerwy? Ja po paru minutach pomyślałam, że już wiem, że to tak będzie brzmiało cały czas, i w związku z tym nie jestem pewna, czy wytrzymam cały seans. No, ale wytrzymałam, nawet na swój sposób się do tego dźwięku przyzwyczaiłam – i to właśnie wydało mi się tak przerażające. Oczywiście w naturze wiele rzeczy mogło przerażać bardziej: jeśli chodzi o wrażenia zmysłowe, to choćby zapachy – z tym już nic nie można zrobić, oczy można zasłonić, kiedy łuna ognia nie daje spać, uszy też można by zatkać, ale z nosem sobie nie poradzisz. A jednak oni przyzwyczaili się do wszystkiego i niczego już z obozowej grozy nie zauważali. Co więcej, jest taki moment, kiedy ojciec z synami idą przez łąkę i zwracają uwagę na dźwięk – nie pobliskich strzałów i wrzasków, tylko klangoru żurawia. Tamtego już nie słyszą.

Różne są zdania na temat tego filmu, większość pozytywnych, ale są i negatywne, np. recenzent „New Yorkera” nazywa go ekstremalnym holokiczem. Można mieć pretensje o pewne pęknięcia (którym towarzyszy muzyka Levi; zwykle jest to przetworzony głos), w tym sceny z noktowizora w poetyce snu, przedstawiające dziewczynkę, która zostawia jabłka więźniom. Glazer chciał w ten sposób uczcić postać autentyczną, Aleksandrę Kołodziejczyk, którą miał szczęście jeszcze spotkać jako 90-letnią staruszkę – opowiedziawszy mu swoją historię niedługo potem zmarła (film jest jej poświęcony). Ale te sekwencje nie są do końca czytelne, bo pojawiają się zwykle, kiedy jedna z córeczek Hössa nie może spać w nocy, a on przychodzi jej czytać bajeczki (w tym o Jasiu i Małgosi, która wrzuciła złą czarownicę do pieca – fakt, dosłowność bliska kiczu, ale ponoć naprawdę tę bajkę dzieciom czytał), więc to wygląda jakby to był jej sen, a przecież chyba nie o to chodziło. Miałabym jeszcze więcej zastrzeżeń, ale w sumie moim zdaniem obejrzeć (i posłuchać) warto. Jeśli ma się silne nerwy oczywiście.