To je výborné

Tym razem coś, co poprawia humor. W Operze Narodowej była dziś premiera Così fan tutte, ale wolałam przyjechać do Poznania, bo wystawienie Wypraw pana Broučka Leoša Janáčka było pierwszym w Polsce.

Trudno aż uwierzyć, że tak rzadko wystawia się w Polsce dzieła bądź co bądź jednego z najwybitniejszych twórców operowych XX wieku i to z sąsiedztwa, a na dodatek tego Broučka musiał nam przywieźć Brytyjczyk – David Pountney stworzył tę realizację w Grange Park Opera w Surrey. Po czterech więc spektaklach poznańskich (poza dzisiejszym – jeszcze 17, 19 i 21 marca) i jednym bydgoskim w ramach XXX Festiwalu Operowego (1 maja) raczej już nie wróci.

A bardzo szkoda, bo spektakl jest pyszną zabawą. Przy tym piekielnie trudnym dla wykonawców, gęstym i w bardzo ruchliwej reżyserii, ale widać, że i oni świetnie się bawią – z rozmów po spektaklu wynika, że atmosfera na próbach była znakomita (do czego przyczyniła się też dyrygentka Katarzyna Tomala-Jedynak). Nawiasem mówiąc podobno w brytyjskim wykonaniu śpiewano po angielsku (w tłumaczeniu samego Pountneya), ale tu na szczęście pozostano przy języku oryginału. Ja sobie zresztą nie wyobrażam tego inaczej niż po czesku, bo muzyka jest do tekstu idealnie dopasowana, wręcz z niego wynika. Sam reżyser zresztą na spotkaniu przed spektaklem potwierdził, że Janáček wręcz obsesyjnie zwracał uwagę na rytm mowy, nawet podsłuchiwał ludzi na ulicy i robił sobie notatki. Na tym spotkaniu była też Lenka Németh Vítová, bohemistka z UAM, która uświadomiła nas, że większość nazwisk w tym utworze jest znacząca i że brouček to po czesku robaczek, a imię bohatera, Maciej, charakteryzuje osobę nierozgarniętą.

No i nie jest nasz bohater za bardzo rozgarnięty, jest sobie właścicielem praskiej kamienicy, a przy tym pijaczyną bożym i w tym pijaństwie „mobilnym”: wyprawia się a to na Księżyc, gdzie spotyka grupę artystów dziwnie podobnych do jego knajpianych znajomych, a to w czasy walk husytów, wśród których też spotyka nie całkiem obce twarze. Jak to pijak, nie odróżnia życia od snu i niczym baron von Münchhausen chwali się czynami, które nigdy się nie wydarzyły.

Nawet sobie nie wyobrażałam, że tak świetnie może w tej roli wypaść Karol Kozłowski – zwykle identyfikowany z zupełnie innymi rolami, bliższymi amantom. Ale ileż może dobre aktorstwo – i swoboda w śpiewaniu po czesku (przez jakiś czas związany był z operą w Brnie)! Ta opera wymaga zresztą paru znakomitych tenorów – drugim był Rafał Żurek (w kilku rolach). Sebastian Szumski również w kilku rolach bardzo się przeistaczał, aż trudno go było poznać. Parę damskich ról też było pysznych: Monika Mych-Nowicka z kokieteryjnej Malinki przemieniała się w zaborczą Ethereę i w cierpiącą Kunkę, a Anna Lubańska miała co prawda tylko jedną postać Kedruty, za to narysowaną fantastycznie. Właściwie wszystkich solistów należałoby wymienić, a jeszcze chór, orkiestra i kilkoro tancerzy. Reklamowano ten spektakl zwrotem „opera w oparach absurdu” i tak właśnie było.

Absurd został spotęgowany jeszcze przez reżyserię: tu rzecz nie dzieje się w knajpie, lecz w sklepie z pamiątkami z Pragi o gigantycznych rozmiarach. Najzabawniejsze były wehikuły, którymi przemieszczali się niektórzy bohaterowie – na pierwszym miejscu stawiam Pegaza z wielkiej puszki po piwie, ze skrzydełkami z połamanej podstawki pod piwo. Można powiedzieć, że piwo jest tu jednym z bohaterów. A samo libretto według dzieła Svatopluka Čecha wydaje się nader aktualne, zarówno w części „księżycowej” (społeczność artystów jest wegetariańska i oburza się na jedzenie mięsa), jak „husyckiej” (mowa jest o wojnie, o walce za ojczyznę i za religię). A pan Brouček pragnie tylko piwa i kiełbasek. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.