Od sali prezydialnej do domu starców
Maja Kleczewska w swoim spojrzeniu na Łaskawość Tytusa Mozarta w Operze Bałtyckiej odwróciła spojrzenie na tytułową postać. II akt jednak był rozczarowaniem.
Mieliśmy w ostatniej dekadzie dwa wystawienia tego dzieła w Warszawie: jedno w Operze Narodowej, drugie dwa lata później w Warszawskiej Operze Kameralnej. Realizatorzy obu spektakli (a także ja, która je relacjonowałam) byli sceptyczni wobec postaci łaskawego władcy, w domyśle: tyrana. Zwłaszcza że wiadomo, iż jest to utwór okolicznościowy i po prostu nie mógł być czymś innym niż hołdem. Kleczewska przeciwnie. W wywiadzie zamieszczonym w książeczce programowej spektaklu mówi: „Wielu reżyserów operowych przedstawia Tytusa jako władcę kapryśnego, narcystycznego, słabego. Inscenizatorzy często stoją po stronie zamachowców, tak jakby wiara w uczciwą praworządną władzę była w Europie Zachodniej w XXI wieku bardzo nadszarpnięta”. To prawda, coś w tym jest. Inne spojrzenie jest tu więc interesujące, szkoda tylko, że spektakl ma pęknięcie i jego druga część nie ma wiele wspólnego z pierwszą. W pierwszej przy tym jest energia, a w drugiej napięcie siada.
Osobną sprawą jest uwertura, podczas której dzieje się jeszcze inna sprawa: odtworzony zostaje zamach na prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza (podobno reżyserka konsultowała się z rodziną), a w jego roli pojawia się śpiewak grający później Tytusa. W przypadku drugiej obsady, na której byłam dziś, jest nim Aleksander Kunach, który brał udział również we wspomnianej realizacji z WOK, podobnie jak Elżbieta Wróblewska jako Sesto – oboje wciąż są znakomici. On nie musi jak tam bawić się w cynika i molestatora, za to w II akcie ma dość szczególne zadania aktorskie.
Pierwszy akt rozgrywa się w sali prezydialnej ze stołami przykrytymi tradycyjnym zielonym suknem, z orłem i herbem Gdańska na ścianie oraz flagami Polski i UE. Główną postacią tego aktu jest piękna demoniczna intrygantka Vitellia – Aleksandra Orłowska nie była chyba dziś w szczycie swej formy (kilka miesięcy temu słyszałam ją w łódzkim Fauście, gdzie była znakomitą Małgorzatą), ale i tak robiła wrażenie, także urodą i aktorstwem. Pozostałe role tej obsady również były znakomite: Annio (Jakub Foltak), Publio (Szymon Kobyliński) i Servilia (Nataliia Stepaniak). Akcja w tym akcie przebiega dramatycznie, z dużą ilością zwrotów, Vitellia to podżega Sesta do zamachu na Tytusa, to wycofuje zamach, aż w końcu jest już za późno, by się wycofać i dzieje się to, o ironio, właśnie w momencie, gdy spełniają się jej marzenia i Tytus zwraca się ku niej. W chwilę później Kapitol już płonie, a na salę wpadają zamaskowani zamachowcy, demolują ją, porywają flagi (zwłaszcza te unijne) i piszą na oknie nieprzyzwoite słowo. Dziś patrzy się na takie sceny z większym jeszcze przerażeniem – coraz ich więcej w świecie, a co będzie u nas, też diabli wiedzą.
Przed II aktem rozbrzmiewa elektroniczny szum i ukazuje się na kurtynie twarz Vitellii – od dziecięcej poprzez stopniowe postarzanie do staruszki. W ten sposób przygotowuje się nas na scenerię II aktu, jaką jest dom starców. Ile jeszcze razy zobaczę w operze ten wytrych – jak się nie wie, jak wybrnąć z tematu, zawsze można zastosować dom starców lub dom wariatów (nie wiem, czy tu aby nie zachodzi jeden i drugi przypadek, bo pojawia się również postać wielkiej małpy). Wszyscy bohaterowie tu są, w szlafrokach, z siwizną, powaleni nieuleczalnymi chorobami. Reżyserka komentuje: „Wyobraźmy sobie człowieka, który w obliczu śmierci, w obliczu choroby, szczerze pragnie wybaczenia. Wyobraźmy sobie człowieka, który nie ma już nic do stracenia, bezsilnego i żałosnego. Akt łaski jest wtedy możliwym happy endem. Ale dopiero wtedy, kiedy teatr polityki, ambicji i wściekłości odejdzie na dalszy plan, kiedy minie czas walki i człowiek zostanie sam wobec swoich win, sam na sam ze swoim sumieniem”. Dosyć to pokrętne i bardzo luźno związane z treścią, nie ma też uzasadnienia, czemu to wszystko odbywa się po latach.
Jednak muzyczna warstwa spektaklu jest świetna, dodając jeszcze orkiestrę pod batutą niezawodnego Yaroslava Shemeta, a w niej świetne solówki klarnetowe oraz continuo z udziałem pianoforte, co staje się coraz częstszą praktyką i bardzo dobrze. Dla wykonania na pewno warto na to się wybrać; dla inscenizacji – rzecz gustu.
Komentarze
Bardzo dziwne, ale żaden z moich komentarzy nie pokazuje się. Nie mam pojęcia czemu to przypisać.
Pozdrawiam.
No ale ten się przecież pokazał 🙂 Pozdrawiam wzajemnie.
Poprzednie, jak widzę, też.
Obejrzałem Koncert Beethovena z Marthą Argerich z koncertu otwierającego konkurs na instrumentach historycznych i przewaga ponad 80-letniej artystki nad uczestnikami tegorocznego konkursu wydała mi się wprost miażdżąca. Czy tylko ja odnoszę wrażenie, że w tym roku konkursanci grają blado, bez polotu?
@Gostek
Ale też czemu ich porównywać, miejmy litość, do niej wciąż w ogóle mało kto ma podejście. Tutaj przechodzą zresztą do półfinału np. ci z naszych starych znajomych z dużego Konkursu, którzy wtedy odpadali po etapie pierwszym.
Mało wspominacie Państwo, o ile w ogóle, np. o Ericu Guo, który grał zresztą, o ile mnie pamięć nie myli, na jednym z tych dziwacznych wydarzeń przy okazji Eliminacji, „Chopin wieczorową porą” to się nazywało, na tarasie Muzeum.
Swoją drogą, piszę to posłuchując Wayne’a Marshalla, który gra live, chyba pierwszy w pełni improwizowany recital w Wigmore Hall, tzn. już się akurat skończył, ale sobie wracam do jego improwizacji na zadany przez kogoś ze słuchających temat z Harrego Pottera.
O Ericu wspomniałam, i owszem 🙂 Świetny jest.
@Gostku
Nie byłam na koncercie inauguracyjnym i nie miałam jeszcze chwili, żeby obejrzeć. Nie mam poczucia, że kursanci grają blado. Właściwie, wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że jest mniej przypadkowych osób niż pięć lat temu. Jakoś jest też inna aura. Mam poczucie, że jest intymniej. Nawet, jeżeli uczestnicy nie są „P”, to są bardzo zdolni i nie gwiazdorzą. To co mi się podoba, w odróżnieniu od „dużego” konkursu, to, że tutaj na pierwszym miejscu jest przede wszystkim muzyka. Ego pianistów, nawet jeśli jest duże, jest ukryte. Trzeba też wziąć pod uwagę, co często też podkreślają redaktorzy z Dwójki, że w przypadku tych instrumentów odbiór na sali, a odbiór audio w domu, jest zupełnie inny. I to działa chyba w dwie strony, może być albo gorzej niż na sali, albo lepiej. Te fortepiany historyczne to niepokorne stworzenia:-)