Zamilkł wielki głos

Prawdę powiedziawszy, zamilkł już od pewnego czasu z powodu różnego rodzaju problemów zdrowotnych, ale dziś wieczorem już na zawsze. Zmarła Ewa Podleś.

Swojego męża, Jerzego Marchwińskiego, przeżyła niewiele ponad dwa miesiące, zresztą wiadomo, że była bardzo ciężko chora. Widziałam ją ostatni raz na pogrzebie jej męża, a raczej na jego pożegnaniu w Kościele Środowisk Twórczych. Siedziała w pierwszym rzędzie, nie rozmawiała z nikim; co musiała przeżywać zwłaszcza w momencie, gdy z głośników popłynął jej własny głos śpiewający przy jego towarzyszeniu ostatnią pieśń z cyklu Schumanna Frauenliebe und -leben? Tę, która mówi właśnie o śmierci męża. Wielka, wstrząsająca kreacja obojga (już w pierwszym akordzie fortepianu zawarte jest wszystko). I myślałam o tym, czym się różni przeżywanie na scenie od przeżywania naprawdę. Że żadne kreacje artystyczne nie mogą nas przygotować na rzeczy straszne, bo są tylko kreacjami artystycznymi.

To było w ogóle małżeństwo symbiotyczne. Pamiętam, że kiedy robiłam z obojgiem wywiad-rzekę, siedząc z nimi na tarasie ich domu w Międzylesiu, uderzyło mnie, że kiedy tylko on się w jakiejś sprawie musiał oddalić, to ona jakoś kuliła się wewnętrznie, nagle onieśmielona, by znów rozkwitnąć i rozgadać się, gdy wracał. Mówił do niej Ptaku (bo śpiewa), a ona do niego Marchewko.

Jej głos był absolutnie niezwykły – ciepły i głęboki, giętki i sprawny w gimnastycznych ariach Haendla czy Rossiniego, wyrażający tak wiele w cyklach pieśni Musorgskiego czy Prokofiewa. Nie będę się powtarzać w opisach, bo dość dużo napisałam np. tutaj, przy okazji jej recitalu trochę ponad dekadę temu. Pozostały nam nagrania, do których będziemy wracać, ale nic nie odda jej kreacji scenicznych. Odeszła Historia.