W 60 lat później
Dokładnie 21 lutego 1955 r. odbył się pierwszy koncert orkiestry warszawskiej filharmonii w odbudowanej siedzibie, będący zarazem inauguracją Konkursu Chopinowskiego. Tego dnia otrzymała ona status Filharmonii Narodowej.
Dziś też był koncert. Nie nawiązywał do tamtego w żaden sposób. Po prostu był Mozart, dyrygował młody i energiczny Nicholas Collon, a jako solistka wystąpiła pianistka Ingrid Jacoby. W programie znalazła się muzyka baletowa z opery Idomeneo, Koncert B-dur KV 525 i Symfonia g-moll KV 550. Nie będę się nad samym tym koncertem rozwodzić, powiem tylko, że ciężko już mi się słucha takiego masywnego Mozarta; pani Jacoby też grała dość masywnie. Rozumiem w tym momencie, co miała na myśli wybitna klawesynistka Elżbieta Chojnacka, kiedy mawiała, że dźwięk współczesnego fortepianu jest dla niej „za tłusty”…
Ale ważne dziś było coś innego: przybyli muzycy z owego składu orkiestrowego z 1955 r. Było ich czworo: skrzypek Zygmunt Palczewski, altowiolista Stefan Kamasa, puzonista Juliusz Pietrachowicz i harfistka Jadwiga Kotońska. Plus – ale za to jaki plus! – solistka, która wówczas wystąpiła, przez lata etatowo pracująca w Filharmonii Narodowej Wanda Wiłkomirska. Podczas przerwy w tzw. gabinecie rządowym zostali uhonorowani: wręczono im kwiaty oraz pierwsze egzemplarze płyty z rejestracją owego koncertu, wydanej właśnie przez Warner Music Poland. (Prof. Kamasa wspomniał na tym spotkaniu czasy nawet jeszcze o parę lat wcześniejsze, kiedy to nie mając mieszkania koczował w gabinecie dyr. Witolda Rowickiego „po czwartej”…)
Płytka dostała się i mnie i natychmiast po powrocie do domu wrzuciłam ją do odtwarzacza. Oczywiście rewelacyjnej jakości dźwięku nie było co się tu spodziewać, ale temperaturę sali ta rejestracja oddaje. Koncert rozpoczął się hymnem granym i śpiewanym (jakiś mikrofon chyba musiał wisieć koło czyneli…), potem były przemówienia ministra kultury Włodzimierza Sokorskiego, który ogłosił nadanie orkiestrze nowego staturu i nazwy, oraz Jarosława Iwaszkiewicza, który zwracając się do obecnych na sali uczestników i jurorów Konkursu Chopinowskiego mówił o Chopinie.
Potem pod batutą Witolda Rowickiego zabrzmiała Bajka Moniuszki, I Koncert skrzypcowy Szymanowskiego (interpretacja 26-letniej Wiłkomirskiej – genialna!), wreszcie świetne wykonanie Koncertu na orkiestrę Lutosławskiego, dość wówczas świeżego, ponieważ jego prawykonanie odbyło się w listopadzie poprzedniego roku, w tej samej interpretacji (utwór został dedykowany właśnie Rowickiemu). Uderza precyzja wykonania, efektowność i młodzieńczy entuzjazm – bo przecież ci muzycy byli wówczas w większości młodzi, nawet bardzo młodzi! Taki prof. Kamasa miał 25 lat i już był koncertmistrzem altówek. Także Rowicki miał wtedy swój najlepszy chyba okres. Ja go już niestety pamiętam ze schyłkowego okresu, z lat 70., kiedy to było mu chyba jakoś coraz bardziej wszystko jedno.
Komentarze
Pobutka.
Zaskoczył mnie wybór repertuaru na rocznicowy koncert.
Gdyby wybór był mój, powtórzyłabym wiernie repertuar sprzed 60 lat i dodałabym jeden utwór współczesnego kompozytora polskiego. Pytanie, co by to było?
Ciekawa jestem kogo zaprosiliby Państwo za pulpit dyrygenta? Jerzego Maksymiuka?
Dyrygent Nicholas Collon jest pełen wdzięku i młodzieńczego entuzjazmu. Jest mniej więcej w wieku Mozarta. Prawie cały czas się uśmiecha do muzyków. Dyryguje z rzadka spoglądając na partyturę. Przy 40ej Symfonii rezygnuje z pulpitu. Ma subtelne, lekkie i miękkie gesty. Ładnie zaprasza do gry kolejne grupy muzyków. Delikatnie tańczy i podskakuje na podium. Ma swoją świeżą wizję Mozarta i się jej trzyma. Od kilku lat jest zapraszany na BBC Proms. Z Londyńską Aurora Orkiestra prowadził cykl koncertowy poświęconych Mozartowi. On rozumie emocje Mozarta. Pytanie, czy słuchaczom, którzy dużo Mozarta słuchają, jego interpretacja odpowiada?
Bardzo cenię FN za zapraszanie za pulpit młodych dyrygentów. Podczas Finałowego Koncertu Laureatów Konkursu im. Witolda Lutosławskiego mieliśmy okazję zobaczyć Jakuba Chrenowicza, który prowadził koncerty symfoniczne również przez dwa kolejne dni. W ubiegłym sezonie urzekł mnie Krzysztof Urbański pokazując pazur i temperament. Dawno nie stał za pulpitem FN Łukasz Borowicz.
Dzień dobry 🙂
60. rocznica nie jest okrągłą, więc mnie nie dziwi, że nie było nawiązania. Ale wspaniale, że mogli przyjść weterani tej estrady.
Odszedł Luca Ronconi
60 lat pozniej… Jak podaje tokfm, pierwszy flecista Filharmonii Warszawskiej dorabia jako taksiwkarz. „Od wresnia zrobilem 800 kursow” mowi muzyk w wywiadzie. „Musze to robic zby moj bydzet domowy sie nie zalamal”
Polska moze sibie pograttulowac..
Może FN powinna najpierw bardziej inwestować w swoich muzyków i orkiestrę, a potem w pokazywanie „wielkiego świata”? Bo czasem to wygląda w stylu „Zastaw się, a postaw się” 🙁
Dobry wieczór.
Ja bardzo przepraszam, ale wypowiedź flecisty (i działacza związkowego) to jednakowóż przesada, żeby nie powiedzieć gorzej. Jak chce sobie jeździć na taksówce, to niech jeździ. A tymczasem te trzy tysiące to ma w FN za tzw. gotowość. To ja też mogę powiedzieć, że mam pensję tysiąc złotych (bo to akurat prawda).
W innych miastach koledzy muzyków FN zarabiają dużo gorzej. Naprawdę, wstydziliby się warszawscy muzycy takiej chucpy.
Luca Ronconi – kolejna wielka postać, która odchodzi…
Droga Pani Redaktor !
Przepraszam, że nie na temat i wciąż o tym samym… Choć jeżeli chodzi o zarobki… Cóż w Katowicach poza całkiem nieźle, jak na polskie warunki zarabiającym NOSPR-em jest jeszcze Filharmonia Śląska wraz ze swoimi trzema zespołami i możemy pozazdrościć kolegom z Narodowej trzech tysięcy… Ja jednak o Pendereckim, którego nagraliśmy i o tym, że w „Ruchu Muzycznym” mimo, że obiecali na piśmie, że zrecenzują to jednak nie zainteresowali się polskim premierowym nagraniem Kwintetu smyczkowego… Właśnie trwa głosowanie nad nominacjami do „Fryderyków”, a my jako biedni muzycy grający na co dzień w jednym z zespołów FŚ – Śląskiej Orkiestrze Kameralnej wyszliśmy z własną inicjatywą, od wielu lat mamy swój zespół kameralny, zdobyliśmy sponsorów na wydanie już trzech płyt, nigdy ani na złotówkę nie obciążając budżetu Ministerstwa Kultury, UE ani innych publicznych środków… Myśleliśmy, że dajemy przykład innym kolegom, a tymczasem trwa jakaś dziwna blokada medialna… Więcej tutaj : http://www.krzysztofkorzen.pl/index.php?option=com_easyblog&view=entry&id=241&Itemid=27
Pani Redaktor: „jeździ. A tymczasem te trzy tysiące to ma w FN za tzw. gotowość. To ja też mogę powiedzieć, że mam pensję tysiąc złotych (bo to akurat prawda).
W innych miastach koledzy muzyków FN zarabiają dużo gorzej. Naprawdę, wstydziliby się warszawscy muzycy takiej chucpy.”
Pzrepraszam, ale podobnego nonsensu dawno nie czytalem. Zlotych Polskich 2900 to wlasnie dostala moja mloda kuzynka na stanowisku „asystentka biurowa”. Wymagane umiejetnosci: przekladanie papierow z lewej strony biurka na prawa. Od muzyka grajacego w FM wymaga sie umiejetnosci deko wiekszych.
Poza tym, co to znacy „gotowosc”? Znaczy siedzi w domu an stolku i czeka? Nie wiem jak w FN, ale znam drugiego skrzypka w orkiestrze pewnego miasta amerykanskiego. Owego skrzypka prawie nigdy nie ma w domu. Maja proby, opracowuja nowy repertuar, przygotowuja sie do nagran. No i poza tym, musi utrzymac sie w formie aby nie zapomnial grac. A pensja?… Gwarantuje ze lepsza niz asystenta biurowego.
Argument ze „inni zarabiaja gorzej…”. Rece opadaja…. To nie dowod tego ze w Warszawie sie w glowach przewraca. To argument za tym ze Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego powinno przemianowac sie na Ministerstwo UPADKU Narodowego.
Niech Pan ipzreczyta to co Pani napisala i sie zastanowi
Dodam – muzykowi lepiej jednak grać w zespole chyba niż taksówką jeździć…
Zapytam naiwnie: a czy przypadkiem RM nie ma OBOWIĄZKU recenzować płyt, a już zwłaszcza polskich z polską muzyką, a na dodatek z premierowym nagraniem? Bo to chyba jest pismo misyjne, z dotacją publiczną, a nie komercyjne?
Widocznie w Ameryce mają inaczej. Gdyby ów związkowiec musiał za gołą pensję robić to, co ten amerykański skrzypek, to by nie miał czasu na taksówki. Na chałtury też nie, zresztą. Widać nie musi.
Teraz nie będę mógł zasnąć, bo dola muzyka ciężka. 🙄
Pobutka.
Robert2 – pewnie w końcu napiszą. Po ogłoszeniu nominacji do „Fryderyków”, bo zdaje się, że tu jest problem… Zespół złożony z muzyków orkiestrowych, nagrywający na dobrym poziomie przebój Pendereckiego za samodzielnie zorganizowane pieniądze od prywatnych sponsorów… ??!! i jeszcze „Fryderyka” im się zachciewa… ??!! To dla skostniałego „Ruchu Muzycznego” i ich mocodawcy Ministerstwa Kultury, chyba za wiele… Rewolucja… To przestawia przecież porządek panujący na rynku od zakończenia II Wojny Światowej…
Na „Ruchu Muzycznym” się nie kończy – gdy płyta z Pendereckim ukazała się na rynku w mass mediach zamieszczono entuzjastyczne recenzje. Pierwsza na portalu polskieradio.pl, potem „Newsweek”, Myuzyka21, Magazyn „Presto” w wersji elektronicznej oraz papierowej. Ostatnio „musicweb.international” nazwał płytę „Płytą miesiąca”… Chyba kogoś to strasznie zdenerwowało, bo odkąd zgłosiłem płytę do „Fryderyków” rozpoczęła się blokada… „Ruch Muzyczny”, „Twoja Muza” mimo pisemnych potwierdzeń jeszcze sprzed wysłania zgłoszenia do konkursu ostatecznie z nieznanych powodów nie zamieściły recenzji, a elektroniczna strona „Presto” pod pozorem prowadzenia przebudowy została wyłączona właśnie w czasie okresu głosowania by głosujący członkowie Akademii Fonograficznej nie mogli sobie chociaż „wyguglować” znakomitej recenzji najnowszej płyty Kwintetu Śląskich Kameralistów… Czy to zbieg okoliczności ??!! Niemożliwe, żeby tyle niekorzystnych okoliczności zbiegło się wokół jednej płyty… O innych wydawnictwach płytowych z muzyką Krzysztofa Pendereckiego bez problemu piszą zawsze wszyscy…
Dzień dobry,
jak Pan wie, Panie Krzysztofie, nie myślę dobrze o tym, co dzieje się obecnie z „Ruchem Muzycznym”, a o „Twojej Muzie” też nie myślę za dobrze i jakoś nie dziwi mnie to, co Pan pisze. Ale mogę Pana pocieszyć, że te całe Fryderyki też guzik warte. Przyznają kolesie kolesiom, bardziej niezależne osoby (w tym ja 😉 ) dawno zostały już wyślizgane. A jeśli przyznają zależne, to co to za sukces?
Wracając zaś do muzyków filharmonicznych – pewnie, że bym chciała, żeby u nas było już tak jak w Niemczech, który to przykład z upodobaniem koledzy podają, ale nie jesteśmy jeszcze tak bogatym krajem i daleko nam do tego. Zresztą już i tam to i owo się zamyka.
Muzykom FN życzę oczywiście jak najlepiej i żeby zarabiali więcej niż w Biedronce 😛 ale – powtarzam – niech spojrzą na swoich kolegów z niektórych, a właściwie z większości miast z tzw. prowincji (nie lubię tego słowa) i zastanowią się, co tamci mają w takiej sytuacji zrobić. (A do tamtych ministerstwo nic nie ma, bo poza Narodową filharmonie leżą w gestii samorządów.)
A i w Niemczech muzycy orkiestrowi nie zajmują się wyłącznie graniem w orkiestrze, Weźmy przykładowo naszego człowieka w Berlinie: prof. Tomasz Tomaszewski, wieloletni koncertmistrz Deutsche Oper, jednocześnie – równie długo – wykłada na Universität der Künste, prowadzi zespół kameralny, a latem prowadzi kursy mistrzowskie w Polsce. Czasem też grywał w orkiestrze w Gorzowie. No i co, korona mu jakoś z głowy nie spadła od nadmiaru roboty.
No i dostała Ida Oscara… Nie jestem zwolenniczką tego filmu, opiera się na schematach i jest pusty w środku jak filmy Kieślowskiego, ale nie powiem, widząc zapluwających się tutejszych zawistników i antysemitów odczuwam rodzaj Schadenfreude 😉 Żałuję natomiast znakomitej Joanny, kandydującej w kategorii filmów dokumentalnych. Ale z drugiej strony rzadko się zdarza, by debiutantka (reżyserka Aneta Kopacz) otrzymała nominację do Oscara. Takie CV daje szanse na jeszcze lepszą przyszłość… choć na tak mocny temat może już nie trafić.
A tymczasem jeszcze jeden polski głos w USA:
http://www.nytimes.com/2015/02/20/arts/design/katarzyna-kozyra-looking-for-jesus.html?_r=1
Ja na chwileczkę wrócę do premiery Marii S. z piątku.
1. Była to najnudniejsza scenografia i światło, jakie kiedykolwiek widziałem. Na niczym oka zawiesić. Nawet skajowe kanapy rodem z Jelczy-Berlietów nie pomogły.
2. Obie panie były jak wydawanie reszty w warzywniaku na bazarku – obu brakowało kilku centów do pełnego „C”. Panowie zdecydowanie dużo lepiej wypadli.
3. Też nie rozumiem drgawek Marii Stuart. Wiem, że zdenerwowana itp., ale nie było to zbytnio przekonywujące.
Oj, co prawda, to prawda.
dzień dobry;
jestem fanem i Pani WW 🙂 i Szymanowskiego, więc na płytkę czekam.
międzynarodowe sukcesy „Idy” jakoś mnie nie martwią.
a Kieślowskiemu, na moje oko, zdarzył się jednakowoż w „Krótkim filmie o miłości” (jego kinowej wersji) „cud”, jaki w historii kinematografii zdarzył się nielicznym: Chaplinowi, Tarkowskiemu, albo Jakimowskiemu (w „Imagine”).
nie byłem ostatnio w operze. byłem za to na „Weselu” zawieszonym między Grechutą, a disco-polo… 🙂 ale jakoś nie chce mi się strawestować wypowiedzi pewnej pani krytyczki filmowej z mojego ulubionego programu kabaretowego w TVP Kultura, która to po lekturze akurat „Rzezi” w Ateneum, przy kanciastym stole bezceremonialnie wyznała: „wiecie, to nie jest spektakl dla nas, tylko dla tych którzy chodzą do tego akurat teatru”. więc jak już tu Państwo mówiliście niedawno o sądzie (nawiasem, z artystycznego punktu widzenia, takiego właśnie Mrożkowego, to może być również wielce ciekawie, jak w swym „bezwzględnym wyroku nieodwołalnie pomyli się i wysoki sąd?”) to proponowałbym 3 mies. w zawieszeniu np. za takie „dziennikarskie, krytyczne teksty” 🙂 pozdrowienia
Co do Kieślowskiego, to bardzo cenię jego dorobek dokumentalny, a także wczesne filmy, do Przypadku włącznie.
Reszta jest dla mnie dęta i zmyślona jakaś.
No, ale prawo artysty. Robi, co mu w duszy gra, a potem jednym się podoba, innym nie.
Pani Kierowniczko, w pełni się z Panią solidaryzuję jeśli idzie o „Idę”. Dla mnie ten film, po wyjściu z kina, był ładną i wysmakowaną zdjęciowo, ale wydmuszką. Nawet jeśli kreacja Kuleszy zasługuje na uznanie. Jeżeli za coś miałby ten film być nagrodzony to chyba przede wszystkim za kreację tej aktorki.
Jeśli idzie o Kieślowskiego to z jego zagranicznego okresu „Czerwony” się chyba jakoś tam broni. Ale jego zenit to, oczywiście, dokumenty. No i „Amator”.
A jeśli idzie o polskie i niemieckie orkiestry miejskie (czyli samorządowe). Przede wszystkim polskie zespoły za mało grają, są mało elastyczne stylistycznie, konserwatywne podejście do repertuaru i publiczności, większość jest kształcona na wirtuoza, a nie pod względem predyspozycji do gry w zespole, słuchania się nawzajem itp. Słyszałem od dyrekcji jednej z polskich filharmonii (nie FN), że pojawiają się kandydaci do pracy, którzy świetnie grają przesłuchanie, a potem nie odnajdują się w roli muzyka orkiestrowego. Ale PK, jako fachowiec, pewnie ma ciekawsze obserwacje w tym względzie.
Pani Redaktor !
Jest jednak pewien problem… „Fryderyki” dla osób nie będących profesjonalnymi muzykami, do których zaliczają się mecenasi mojego Kwintetu są jedynym źródłem oceny czy warto dany zespół wspierać finansowo czy nie warto… I nawet jeżeli sami zainteresowani zaklinają się, że tak nie jest to niestety jest coś w tym… Nikt z poza branży nie ma pojęcia o mechanizmach kto głosuje i dlaczego do tego głosowania jest uprawniony… Nikt z poza branży nie ma pojęcia, że ocenianych płyt się nie słucha… !!! Tym bardziej nikt z poza branży nie ma bladego pojęcia, że można urządzić „blokadę medialną” aby nie zrobiło się o jakiejś płycie za głośno w nieodpowiednim momencie… Przekaz o nominowanych i nagrodzonych idzie w świat…
Dawne dokumenty Kieślowskiego, Amator, Przypadek, Dekalog X czy Biały pięknie grają mi w duszy do dziś; nie porównywałbym z nimi Idy, bo to tylko kolejny z wielu niezasłużonych zaszczytów dla tej przeciętnej produkcji. Świetnie, że polski film at long last dostaje Oscara, tylko czemu nie dostała go przed paru laty wstrząsająca Róża (z jeszcze lepszą rolą Agaty Kuleszy)… Zresztą nie tylko filmy Smarzowskiego, ale też Imagine Jakimowskiego czy Rewers Lankosza moim zdaniem już bardziej by zasługiwały na tę prestiżową nagrodę.
Z dwóch konkurentów Idy znam jednego – świetne argentyńskie Dzikie historie, almodovarowskie z ducha (i produkcji). Kolejny raz zatem lepszy przepada, choć znając werdykty Akademii z ostatnich lat dziwię się jakoś coraz mniej…
Przepadł jeszcze lepszy – „Lewiatan” Zwiagincewa. I Michael Keaton (gdzież Eddiemu Redmayne do niego). I Emma Stone. Dobrze, że Akademia okazała się na tyle jeszcze przytomna, że nagrodziła „Birdmana” a nie „Boyhood”. „Ida” straszliwie mnie znudziła, wole Pawlikowskiemu pamiętać „Lato miłości”
Szwedzi wystawili do Oscara świetny film „Turysta”. Szkoda, że na żadnej krótszej czy dłuższej liście się potem na znalazł. Mówi coś istotnego o współczesności i fantastycznie zagrany.
Tak, ja też uważałam, że Keatonowi należy się Oscar, no, ale film cztery statuetki dostał.
W Idzie jedyne, co dobre, to Naima Coltrane’a, choć wątpię, żeby młody saksofonista z polskiej prowincji na początku lat 60. znał takie rzeczy 😈
Broniłbym Idy… Ma wady – wiadomo, ale nie porównywałbym jej z Kieślowskim. Pawlikowski – jak czytam – powodowany drogą własnej rodziny zderza „starotestamentowość” z katolicyzmem. Sceny „klasztorne” podobały mi się, bo są uczciwe i w zamierzeniu miały być wzniosłe i uduchowione. W późnym Kieślowskim jest irytujące szukanie na siłę mistyki w tym co zwyczajne i – niestety – nieznośne moralizatorstwo. Myślę, że dla widza amerykańskiego przedstawiona rzeczywistość powojenna, peerelowska jest ciekawa i odkrywcza. Oni pewnie nie czują, że pewne sprawy są przedstawione dość schematycznie. Bronię Idy, bo znam miasteczka galicyjskie – oddalone ok 50 kilometrów od Krakowa, w których mieszkańcy żydowskiego pochodzenia stanowili przed wojną 60-80 % mieszkańców… Teraz są „rdzennie polskie” tak, że robi mi się mdło! Oznacza to brak tolerancji dla inności i zbiorowa amnezję. Kiedy rozmawiam z mieszkańcami – nikt już niczego nie pamięta. Jak w Idzie, że tu ktoś inny mieszkał w „naszym domu”. Kamienice przy rynku, o których wiadomo, że były „żydowskie” nikt nie nie powie „przejęte” choć w rzeczywistości zostały zawłaszczone. „My tu mieszkamy – od zawsze” powiedzą. Teraz dopiero ruszają badania i publikacje o ogromie zawłaszczenia pożydowskiego mienia! I nie chodzi o własność kamienic (przynajmniej nie tylko!) W filmie jedną z najlepszych scen jest wizyta Wandy w mieszkaniu człowieka, który być może zabił jej rodzinę. Widzimy tylko jej reakcję po wyjściu z mieszkania, kiedy roztrzęsiona usiłuje zapalić papierosa. Co widziała w pustym mieszkaniu? Rzeczy z własnego mieszkania! Wiem, że „potrzebność” filmu nie równa się jego wartości. Nie mogę tylko zapomnieć o tylu sprawach, które Wanda usiłowała w sobie stłumić i niepamiętać.
Chciałbym, by – gdy przyjdzie rozstać się z tym ponoć najlepszym ze światów – nie odczuwać z tego powodu żalu. Trzeba przyznać, że codzienność dostarcza ku temu niezliczonych powodów. Ale z drugiej strony żal przecież strawić żywot li tylko na realizację takiego założenia. Zresztą poczynione na dywanie przez tych parę lat komentarze i notatki na marginesie zdarzeń, w których uczestniczyłem, są najlepszym dowodem na nieabnegacyjny stosunek do żywota swojego. Dało się zauważyć, że jeżdżę często w celu konsumpcji delicji – bądź to repertuarowych, bądź to wykonawczych (jeżeli delikatesowość bywała czasami dyskusyjna, to niestrawności jakoś w zasadzie udawało się uniknąć). I raczej nie wpadłbym na koncept tłuczenia się iluś tam kilometrów, aby słuchać rzeczy, będących domeną koncertów w porze lunchu lub poranków symfonicznych, bądź też „dopełniaczami” programów wieczornych. Ale uświadomiłem sobie – czytając program tego koncertu, że owych „wypełniaczy” (za „wypełniacze”, „dopełniacze” uprasza się śp. kompozytorów o litość i wybaczenie) jakoś nie słyszałem dotychczas z estrady na żywo. A że zaproponował je w programie kapitalnej orkiestry charyzmatyczny dyrygent – to przestałem się wahać (w tym miejscu litość i wybaczenie śp. kompozytorów powinny mi być okazane) . I owa decyzja skutkowała jednym z bardziej energetycznych wieczorów muzycznych w ostatnim czasie.
Mariss Jansons z Concertgebouvorchester w drugim z dwóch wiedeńskich wieczorów wykonali „Iberię” Debussy`ego i „Trójgraniasty kapelusz” De Falli, zaś po przerwie „Sceny neapolitańskie” Masseneta oraz – na finał – „Pinie rzymskie” Respighiego. Sporo zapewne znalazłoby się na dywanie frędzli, które żachnęłyby się na ten ostatni utwór, a muzyczną wartość crescenda finałowego marsza „Via Appia” określili mianem superkiczu – ale co ja teraz poradzę, że gdy usłyszałem tę ferię w Musikverein – zgłupiałem z zachwytu (o co zapewne p. Respighiemu chodziło).\
A skoro wspomniałem, że były dwa wieczory – to w programie pierwszego (w tym samym składzie) była suita „Mieszczanin szlachcicem” R. Straussa oraz IV Symfonia G. Mahlera (z Dorotą Röschmann zastępującą w nieporażający sposób Genię Kuhmeier). Straussowskie dzieło, napisane na skład kameralny – jeżeli dostanie się w fachowe, a przy tym wrażliwe ręce muzyków (co akurat miało miejsce) – jest czystą rozkoszą. Wymagania stawia wysokie, ale też pokazuje jakim mistrzem był Strauss, jakie kapitalne miał poczucie stylu (i humoru). Nie bez kozery po wykonaniu tej suity Jansonss prezentował po kolei każdego muzyka z kameralnego składu orkiestry – zasługiwali no to bez dwóch zdań. Tak na marginesie: poza słuchaniem z wielką uciechą patrzy się na ten jeden z najradośniejszych zespołów orkiestrowych, którego członkowie przychodzą do pracy z wywaloną na uśmiechniętych obliczach radością. A schodzącemu z estrady (byłemu już – niestety) szefowi muzycznemu – biją brawo.
Gdy na to wszystko patrzyłem w trakcie bisu, spojrzeniem mocno zmiękczonym Intermezzem z „Rycerskości wieśniaczej” Mascaniego, przypomniały mi się sceny z nieodżałowanym Claudiem Abbado. Ten sam stosunek do muzyki, muzyków, słuchaczy. Wiedza, pokora, oddanie, bezkompromisowość. I powiem raz jeszcze – charyzma.
Póki tacy dyrygenci będą wśród nas i dla nas – póty jednak będzie czego żałować w chwili rozstania z tym – mimo wszystko – lepszym ze światów.
Ja na Jansonsa jakoś się krzywię po tym, jak zlekceważył Lutosa w Berlinie…
http://szwarcman.blog.polityka.pl/2013/09/06/dwaj-koncertowi-bracia/
@ krakusie – Wanda dobrze wie, że ten człowiek zabił jej rodzinę. Sam się przyznaje i pokazuje grób, szantażując, że zrobi to pod warunkiem, że nikomu nic nie powie, nie będzie dochodziła sprawiedliwości i nie będzie odzyskiwała swojego domu.
Ale później jest strasznie sztuczna scena, jak facet w tym grobie nagle się rozpłakuje, bo go ruszają wyrzuty sumienia. Trudno sobie coś takiego wyobrazić. I za takie właśnie sztuczności, których w tym filmie jest dużo więcej, nie lubię go. Co do samej sprawy, zgoda.
@Jerzy będę w Wiedniu w kwietniu. Wprawdzie nie w Musikverein, ale w Staatsoper, ale Twoje teoretyczne wsparcie w tej materii miało znaczenie kluczowe. 🙂 za co dziękuję i dziękować będę. Twój opis wieczorów w Wiedniu…Pięknie. Ostatni Romantyk w Nieromantycznym Świecie. Pozdrawiam z przyjemnością czytałam, aż potrójnie mi się chce tam jechać!
Wspomnę tylko jeszcze, że Frau Blotzky wystąpi w Musikverein 27 maja w towarzystwie wspaniałej Hille Perl.
PK, ale wówczas Jansons prowadził Radiówkę z Monachium (we wpisie jest literówka w jej nazwie), której nie słyszałem na żywo ani razu. Był wtedy szefem obydwu orkiestr – w Monachium i w Amsterdamie. Teraz tylko tej pierwszej, dla której – jak wieść niesie – próbuje heroicznie wywalczyć budowę siedziby. Opór materii decydenckiej jest wszakże trudny do pokonania – na razie ogłoszono odstąpienie od zamiaru budowy.
Ariadno, cieszę się, że pomoc na coś się przydała. Dobrych wrażeń.
Pani Doroto,
A propos „Ale później jest strasznie sztuczna scena, jak facet w tym grobie nagle się rozpłakuje, bo go ruszają wyrzuty sumienia. Trudno sobie coś takiego wyobrazić.”
Moj Ojciec, ktory przesiedzial poltora roku w Oswiecimiu, opowiadal o esesmanie – nawet pamietam nazwisko: Walther Otto – ktory jednego dnia zastrzelil zupelnie bez ostrzezenia wieznia, ktory podszedl za blisko do drutow, a drugiego dnia siedzial, (z pozoru) zupelnie zalamany, jeczac „co za wstyd, co za hanba”.
Zgodził bym się z przedmówcą – w ludziach „pomieszane są” różne emocje, które wydają się sprzeczne a nawet wykluczające. Niedawno wszyscy oglądali łzy matki, która twierdziła, że jej dziecko porwano, a później śmiała się do kamer, kiedy okazało się, że je udusiła… W Idzie młodszy Skiba, który zabił jest dla mnie trafiony. Szary, wyblakły, umęczony pracą człowiek, który ze strachu zabił. Płacze może też ze strachu, by nie aresztowano go i wyrzucono z domu, gdzie mieszkają jego dzieci. Do jego żony przychodzi obca zakonnica, wiec prosi się ją zaraz o pobłogosławienie dziecka. Sam proboszcz w rozmowie z zakonnicą kłamie, że nie znał żadnych Żydów… Takich rzeczy jest wiele i uważam je za zalety. Mnie razi sztuczność poprowadzenia wątku romansowego zakonnicy, jej „próbowanie wszystkiego zakazanego” z kiełbasą i wódką włącznie, choć pewnie różne rzeczy zdarzają się. W tym wątku jest zresztą najwięcej dłużyzn. Lubię otwarte zakończenie, które można różnie interpretować, a właściwie podstawiać pod nie własne wersje zakończeń!
@ schwarzerpeter – no tak, to są sprawy niewyobrażalne dla wychowanych w pokoju.
Ale też ciągle pamiętam kamienne twarze ludzi z Jedwabnego i podobnych miasteczek. Przykrywanie zasłoną milczenia. I coś równie strasznego, szykanowanie tych, których nazywamy dziś Sprawiedliwymi. Szykanowanie długo po wojnie. Dlatego wielu z nich nie chciało się ujawnić, wyprowadzało się z rodzinnych stron, odmawiało przyjęcia Medalu Sprawiedliwego.
Są ludzie i ludziska.
Zgadzam się, krakusie, wątek romansowy jest (też) strasznie sztuczny, jak i te wszystkie „pokusy”. Owszem, coś takiego mogłoby się wydarzyć, ale może tym bardziej nie przekonuje, że aktorka jest amatorką (choć i tak nieźle się spisała jak na absolutny debiut). Ona dla mnie po prostu sama w sobie jest sztuczna, co „wyje” zwłaszcza w zestawieniu z bardzo profesjonalnym aktorstwem Kuleszy.
A i tak całą tę Idę z jej Oscarem oddałabym za skromną dokumentalną Joannę – piękny, wzruszający film, nie przegadany, świetnie zmontowany. To też debiut, ale reżyserki po studiach jednak.
Wczoraj od NInA dostałem list, a jego tytuł brzmi: Joanna i tak wygrywa!
W dobrym tytule, albo jednym zdaniu, zawarty jest czasem cały wszechświat…
Też dostałam ten mail 🙂
@krakus i @ Dorota Szwarcman
„W filmie jedną z najlepszych scen jest wizyta Wandy w mieszkaniu człowieka, który być może zabił jej rodzinę. Widzimy tylko jej reakcję po wyjściu z mieszkania, kiedy roztrzęsiona usiłuje zapalić papierosa. Co widziała w pustym mieszkaniu? Rzeczy z własnego mieszkania! Wiem, że “potrzebność” filmu nie równa się jego wartości. Nie mogę tylko zapomnieć o tylu sprawach, które Wanda usiłowała w sobie stłumić i niepamiętać.” – może się mylę, ale wydaje mi się, że to nie było mieszkanie Wandy (przecież ta rodzina pochodziła z małego domku na wsi) – ona się do niego włamała. Gdyby Szymon zajął jej mieszkanie, nie musiałyby dociekać, gdzie go znaleźć, bo Wanda na pewno by to wiedziała wcześniej. Sądzę, że jej po prostu zrobiło się jej wstyd, że wdarła się do tego domu, nic tam nie znalazła.
A wątek romansowy i „testowanie” powołania nie odbierałam jako sztuczny. Mam koleżankę, taką niezwykle mocną, żywiołową dziewczynę, która po maturze poszła do zakonu kontemplacyjnego. Po roku wróciła i żyła bardzo intensywnie (pracowała jako barmanka), by znowu mniej więcej po roku wrócić do tego samego zakonu. Jest tam już kilkanaście lat. Szczęśliwa.
„Ida” podoba mi się.
Ma Pani rację (@ewa_b) Wanda włamuje się do mieszkania starego ojca Szymona. Szymon mieszka w domu rodziny Wandy. Włamanie w sprawie śledztwa, jakie Wanda prowadzi rzeczywiście niczego nie wnosi. Pisałem o zawłaszczeniu pożydowskiego mienia. Reakcja Wandy po wyjściu z mieszkania jest na tyle silna, że uważam, że znalazła tam coś, co ją poruszyło. Coś, czego nie spodziewała się znaleźć. Proszę zwrócić uwagę (zapomina się o tym także w kontekście „spadkobierców” innych pomordowanych) że ta rodzina przejęła WSZYSTKO po rodzinie Wandy i zapewne nie wyrzuciła na śmietnik. Wtedy niczego się nie wyrzucało. To Wanda znalazła. Podróż w głąb wspomnień to dla niej wielki ból, który tyle lat zdołała odsunąć od siebie. Ale to tylko moje wrażenia i wyobrażenia – może to Pani ma rację? 🙂 Żeby zamknąć ten temat napiszę tylko, że właśnie pojawiają się w prasie artykuły o recepcji Idy w naszym kraju – zwłaszcza w kontekście Oscara. Mnie przerażają, choć nie dziwią właściwie głosy, które słyszałem na własne uszy, że to „film antypolski i dlatego podoba się w USA, bo szarga nasz polski wizerunek”… Losy ludzi, którzy mieszkali kiedyś obok naszych dziadków to przecież jakaś bajka, która chyba została wymyślona… Miłej lektury!
Ja w każdym razie pamiętam wzmiankę o witrażyku w stodole czy czymś w tym rodzaju, który zainstalowała rodzina Wandy i Idy i który dalej tam był.
Tak w ogóle, oczywiście, że artysta miał prawo nakręcić wymyśloną przez siebie historię, czy o Polsce lat 60. czy o Timbuktu. Jego zbójeckie prawo. I ta historia może się podobać lub nie. Może być sztuczna, a zarazem manifestować jakąś prawdę artystyczną. Do mnie akurat to opowiadanie niespecjalnie przemawia, podobnie jak nie przemawiają do mnie Trzy kolory czy Dekalog Kieślowskiego. Inny typ wrażliwości. A w innych kategoriach rzecz zatrąca o irracjonalność (np. przewidywalne wypowiedzi prawicy). Choć to fakt, że Pawlikowski jedzie schematami. Używa tych schematów jako budulca, a nie jako sztandaru ideologicznego, i to jest OK. Ale właśnie m.in. z powodu tych schematów film do mnie nie przemawia.
Innym problemem jest niedostateczne zarysowywanie postaci. Czytałam ostatnio wywiad z Trzebuchowską, która opowiadała, że po pierwsze postać Idy była jej całkowicie obca, bo sama jest ateistką, a po drugie w ogóle nie rozumiała motywacji Idy i wciąż musiała dopytywać się reżysera, „co artysta chciał przez to powiedzieć”. Wyznam szczerze, że właśnie coś takiego podejrzewałam 😈
Prawda. Kiedy emocje opadną widzi się niedostatki. Postaci są rzeczywiście tylko naszkicowane i trzeba wierzyć na słowo że robią-co-robią bo jasnych motywacji tych działań nie przedstawiono. Mści się tak moim zdaniem decyzja obsadzenia amatorki i poleganiu reżysera bardziej na budowaniu nastroju, niż logice, psychologii w konstruowaniu opowieści. Dużo takich filmów powstaje, a „nastrojowość” w domyśle „poetyckość” ma być czymś szlachetniejszym, lepszym niż skrupulatna konstrukcja… Tymczasem widz ogląda dużo dokumentów i filmów o prawdziwych losach i zaczyna go to irytować…
Zmiana tematu: Zapewne nie kupię najnowszego NRM ale przez FB i tam stronę Opera Rara mogłem przeczytać fragment recenzji z Tamerlano Handla pod batutą Riccardo Minasi`ego, o którym to wykonaniu opowiadałem PK. Wpis cytuję bez pominięć:
„W najnowszym wydaniu Ruchu Muzycznego znajdziecie recenzję koncertu Tamerlano – to trzeba przeczytać!
„Gwiazdami koncertu byli operowi kochankowie: kontratenor Cenčić (jako Grek Andronico) oraz kanadyjska sopranistka Karina Gauvin (jako Asteria). Cenčić uchodzi za jednego z najpiękniejszych współczesnych wysokich głosów męskich – i nie jest to opinia na wyrost. (…) Śpiewaczka olśniła barwą, techniką i wrażliwą niuansowością interpretacji.”
Zgadzacie się z tą opinią? Kto Waszym zdaniem zasłużył na miano „gwiazdy wieczoru”?
UMARŁEM!
Czegoś takiego nigdy jeszcze nie czytałem i choć filologiem nie jestem i polszczyzną posługuję się raczej kiepsko – „TO” przechodzi wszelkie wyobrażenie! Kogo oni tam mają w korekcie?
@krakus
Szymon Skiba (grany przez Jerzego Trelę) moim zdaniem nie zagarnął niczyjego mieszkania.
Jego syn Feliks Skiba (Adam Szyszkowski) zajął dom rodziny Róży i Wandy -zabił ich chyba bardziej ze strachu niż z chciwości.
Myślę też, że rodzina Skibów „pekła” przez tę historię – ojciec odsunął się od syna, nie mieszkali ze sobą.
@ Dorota Szwarcman: „A w innych kategoriach rzecz zatrąca o irracjonalność (np. przewidywalne wypowiedzi prawicy). – niespecjalnie rozumiem to zdanie.
Agata Trzebuchowska ma bardzą ciekawą twarz, która skupia uwagę, nic o niej nie wiem, nic mnie w tej roli nie raziło, ani nie denerwowało, jak Państwa.
Pozdrawiam EB
Droga Pani EB!
Nikt nie twierdzi, że Trzebuchowska nie ma ciekawej twarzy. Rozmawialiśmy o jej aktorstwie, lukach scenariusza i schematach. Takim schematem jest próba doświadczania nieznanego, zakazanego, która w Idzie jest bardzo skrótowo pokazana. Jakby dla młodej zakonnicy przespanie się z chłopakiem to była bułka z masłem. Lepiej poradziła sobie Pawlikowski z podobnym tematem w „Lecie miłości”. Nie napisałem, że Stary Skiba zajął nie swoje mieszkanie – proszę sprawdzić wyżej. Tak nigdy nie twierdziłem. Wyobrażałem sobie tylko co mogła Wanda zastać w tym mieszkaniu… To moja interpretacja. Jak Pani sądzi, przejęli po żydach pusty dom? Wszystko spalili? Nie – uznali za swoje – przecież ich „karmili” jak się mówi w filmie.
Lubię ten film i mam więcej sentymentu do niego niż PK, ale staram się zawsze zrozumieć inny punkt widzenia i zastanowić się nad kontrargumentami. Proszę poszukać prawicowych głosów o Idzie i Oscarze w internecie lub prasie – zrozumie Pani „irracjonalność” 😉
@krakus
Tak naprawdę i Pan i ja dużo zgadujemy, przypuszczamy – ale dobre jest to, że film wywołuje w ogóle jakąś dyskusję.
A w związku z tym, że ja się chyba klasyfikuję jako prawica 😉 , to powiem, że „poznamy po owocach” czy to dobry film – czy przetrwa próbę czasu, czy ludzie za dwadzieścia lat będą go chętnie oglądali. Zobaczymy…
🙂