Dzień Dziecka w Żelazowej Woli
Dziś w miejscu urodzenia Chopina po prostu wrzało. Tłumy rodziców z dziećmi przewalały się przez park, ucząc się śpiewu i tańca, rysując i malując, grając w grę terenową. A w dworku otwarto zmienioną po pięciu latach ekspozycję.
Wygląda na to, że należałam do bardzo ekskluzywnej mniejszości, której się poprzednia ekspozycja podobała. Dziś słyszę od dyrekcji, że otrzymywali nader liczne protesty, wymowne i listowne, z kraju i z zagranicy. Trochę mi się to dziwne wydaje – czy ktoś protestuje przeciwko wiedeńskiemu Mozart Haus, gdzie nie ma literalnie nic, bo nic z czasów Mozarta się nie zachowało? Z czasów Chopina też nic nie ma. Co więcej, nie był to wcale dworek, tylko oficyna, a właściwy dwór spłonął; owe dworkowe kolumienki przy wejściu zostały dobudowane w 1933 r. O tym, co było w środku naprawdę, pisałam tutaj; tak się jednak szczęśliwie składa, że Chopin rzeczywiście urodził się w tej oficynie.
Dziś przed otwarciem nowej ekspozycji zarówno pani minister Małgorzata Omilanowska, jak dyrektor Artur Szklener wspomnieli, że postulat zmiany był pierwszym, jaki pani minister (wówczas wiceminister) wysunęła wobec niego zaraz po wręczeniu nominacji. „Tak więc, pani minister, melduję wykonanie zadania” – powiedział. Długo, ponoć nawet przez rok, trwały dyskusje, jak to zrobić. Zrobiono jedyną rzecz, jaką było można: poproszono ludzi z gustem (tj. Borisa Kudličkę, którego wsparli Natalia Paszkowska i Marcin Mostafa, znani przede wszystkim z pamiętnego polskiego pawilonu na EXPO w Szanghaju), aby tę przestrzeń zaprojektowali, uwzględniając postulaty zwiedzających, że jak jest dworek, to muszą być stylowe meble itp. Zrobiono, co się dało, i zrobiono to z sensem: na podstawie spisu inwentarza dworu Skarbków ustawiono tam trochę wypożyczonych z muzeów narodowych mebli.
Nadal należę do ekskluzywnej mniejszości, żałując poprzedniej wersji ekspozycji – była naprawdę nowoczesna i była po prostu uczciwa. Ale muszę przyznać, że obecną zrobiono bardzo przyzwoicie, więc jakoś to przeżyję… Za to ogromnie cieszę się parkiem: pięć lat temu widać było, że to dopiero przygotowania pod wielki rozwój, dziś już ten rozwój widać. Jest fantastycznie! Rododendrony kwitną jak oszalałe, bzy jak wyżej, nasadzenia idą do góry łącząc się harmonijnie z istniejącym zadrzewieniem, są romantyczne zakątki, ale dziś skryć się nie można było za bardzo – wszędzie coś się działo. To wszystko można zobaczyć tutaj.
Komentarze
Dzień dobry 🙂
Wszystkiego najlepszego wszystkim Frędzelkom, w każdym wieku, z okazji Dnia Dziecka! Bo po pierwsze każdy jest czyimś dzieckiem, a po drugie każdy, jak poszuka, jest jakoś „dzieckiem podszyty” 😀
Prezencik, aż w pięciu częściach, ale warto:
https://www.youtube.com/watch?v=MFViB9vrB1E
https://www.youtube.com/watch?v=mX0WKrrMkDE
https://www.youtube.com/watch?v=c2BCyDlUKMk
https://www.youtube.com/watch?v=YFQ5Otz8SEI
https://www.youtube.com/watch?v=ozIf-d8WarY
dzień dobry
i wzajemnie 🙂
jak w „tajemniczym ogrodzie” nieco.
a „tajemniczy ogród” to jedna ulubionych lektur tego poety, co dzieckiem pozostał a miałby dziś już całe 100 lat 🙂 dodam, bo nie byłbym sobą 🙂 że i on nie pisał przecież wcale… „bezproblemowo”…
można serce wypełnić ego, można strachem, ale nienajgorzej chyba jednak wypełnić go dobrem, np. rudzikiem, albo rudą 🙂 m
Śliczny prezent, Pani Kierowniczko! 😀 Pięknie dziękuję.
O, to się cieszę, że się spodobał 😀
Fajny wywiad: http://www.dwutygodnik.com/artykul/5929-studium-mezczyzny-w-wieku-srednim.html
(A kiedy ma być ten „Roger” w Krakowie?)
Pan Mariusz mówi: „Króla Rogera można by na przykład wystawić w kontekście problemów polskiej prawicy”.
Hm… ciekawy pomysł 😆
Ale skąd on wytrzasnął jakąś scenę pocałunku Pasterza z Rogerem, z której rzekomo w Londynie zrezygnowali? 😯 Niczego takiego u Szymanowskiego nie ma.
http://trubadur.pl/biblioteka-trubadura/krol-roger
Swoją drogą, może i w Krakowie rzeczywiście taki pocałunek by nie przeszedł, ale we Wrocławiu u Trelińskiego przeszedł spokojnie…
Ja zrozumiałem, że Kwiecień mówi, że gdyby on przygotowywał inscenizację to by taki pocałunek wprowadził…
Ale wcześniej pada zdanie: „Celowo zrezygnowaliśmy ze sceny pocałunku między Rogerem a Pasterzem”.
Pobutka, ktora sie chyba sama nasuwa z wczorajszej okazji 😀
https://www.youtube.com/watch?v=33SetT8ooLo
Pani Kierowniczko, Kwiecień mówi, że zrezygnowali, bo początkowo w inscenizacji Holtena taka scena była planowana.
Robercie, w Krakowie „Król Roger” będzie wystawiany w listopadzie. I chyba będą tam musieli znieść dużo więcej niż pocałunek obu panów, bo to wersja Znanieckiego.
A ostatni akt zdaje się w klubie gejowskim 😛
Zaczęła się internetowa sprzedaż biletów na Chije (z wyjątkiem 26). Strona łatwa w obsłudze! A Kocha bilety się już kończą.
(na Kocha)
W programie widzę dwa recitale Kocha, jeden z nieokreślonym jeszcze programem. I parę innych koncertów też nie ma jeszcze programu. I krótszy o parę dni festiwal w tym roku…
Rzeczonego Tobiasa Kocha będziemy mieli wręcz podwójnie: 22 VIII w Studiu Lutosławskiego (Paryscy przyjaciele) oraz 25 VIII w Sali Kameralnej FN (Ojczyzna poloneza).
Zdążyłem się już stosownie – czyli dubeltowo – zaopatrzyć. 🙂 Oczywiście Alexandre’a Tharauda też nie sposób odpuścić, choć wolałbym jednak, żeby grał repertuar barokowy, niekoniecznie tylko francuski (np. Scarlattiego).
A 27 VIII drugi raz w Warszawie (i pierwszy na ChijE) pojawi się Sol Gabetta, tym razem z Bertrandem Chamayou. Wiele sobie po tym występie obiecuję (a do tego bilety, podobnie jak na Tharauda czy Kocha, niedrogie!).
W sumie – i w tym roku będzie na co pochodzić…
Tylko 24 VIII na Apollonów ceny jakoś podejrzanie wywindowane (czyżby się nam szykowała jakaś popowa mieszanka??).
No tak, i mnie się w końcu trafiła mała łajza z Kierownictwem 🙂
nie będąc pewien czy serwery NIFCu „wyrobią” a korzystając z wolnego czasu i pięknej pogody, udałem się na Tamkę/Okólnik personalnie i nabyłem i na Kocha i na Sol, nie wspominając oczywiście o PA, a nawet zaryzykowałem Pogorelica i Bożanowa.
Sprzedaż zaczęła się punktualnie o 11-ej, ale kolejka (sporo w niej znajomych było) zainicjowała się – ponoć – o 6.30 !
Uprzejmie donoszę, że to był jeden z naszych Frędzelków 🙂
A pamiętasz, lesiu, jak spotykaliśmy się w kolejkach w FN wiele lat temu? 😀 Zawsze skądś przyjeżdżałeś, więc przezwałyśmy Cię z siostrą „tym Leszkiem, co dojeżdża” 😉
Kulturalne kolejki są naprawdę miłe.
Lesiu, to ile czasu stałeś w kolejce? Też się martwiłam o wydolność serwera, poza tym sprzedaż internetowa ruszyła później, niż kolejkowa, ale po ostatnich doświadczeniach z wielogodzinną kolejką do FN, nie zdecydowałam się na wycieczkę na Tamkę. Na szczęście serwer wytrzymał.
Lesiu, ów nasz Frędzelek (który zresztą w zeszłych latach także bywał na czele tej kolejki) odszedł dziś od kasy z plikiem biletów bodaj na 16 koncertów – a mam dziwną pewność, że to nie koniec! Miejmy nadzieję, że w sierpniu uaktywni się festiwalowo także tutaj. 🙂
U mnie na razie wyszło tylko 12 (nb. Twoje typy, z tych niewymienionych wcześniej, rzecz jasna teżem obstawił).
Ogólnie, mimo całej kryzysowej penurii, nie jest źle – taka na przykład Sol nie dojechała wprawdzie do stolicy na Wielkanoc, ale szczęśliwie nie każe czekać na siebie zbyt długo…
Sol była w zeszłym roku na Wratislavii 🙂
http://szwarcman.blog.polityka.pl/2014/09/11/swiatlosc-czy-ciemnosc/
Z nadal niewymienionych, 😉 wybieram się na recital Louisa Lortie i występ Macieja Grzybowskiego z Krzysztofem Chorzelskim. Natomiast Rosyjską Orkiestrę Narodową będę omijać szerokim łukiem.
Oj, tak, chyba nam jeszcze nasze uszy miłe 😉
Ale szczęśliwie jeszcze nie muszę decydować, na co pójdę, na co nie.
Myślałam, żeby w tym roku rozpocząć festiwal później, ale są te koncerty z muzyką Andrzeja Czajkowskiego i byłoby mi ich szkoda.
Czy Michaił Pletniow nie mógłby tu kiedyś przyjechać z recitalem fortepianowym? Jeśli jeszcze się tym zajmuje (?). Byłem dawno temu na jego pianistycznym występie, ale grał wtedy tylko – dość zresztą nonszalancko – Trzeci Rachmaninowa (gdyby Drugi, tobym się pewnie nawet nie pofatygował). Recitalu solowego w Warszawie jakoś sobie nie przypominam. A przyznam, że jego Schumanna, Griega, Skriabina czy Prokofiewa byłbym ciekaw znacznie bardziej, niż dyrygenckich popisów w rozmaitych polskich i „polskich” symfoniach. I pewnie bilety byłyby tańsze…
Na otarcie łez (bo stąd do Wrocka droga daleka i kręta!), ktoś wtedy przytomnie zdecydował, żeby ów występ Sol na Wratislavii transmitować.
Martwi mnie wstrzymanie sprzedaży na recital Staiera (26)!
myślę, że ze Staierem to jest raczej kwestia lokalizacji czy dać go w SimL czy w FN – bo tegoż 26go jest jeszcze drugi koncert, również jest zawieszony
PKierowniczko, oczywiście, że pamiętam – to wcale nie było tak dawno 🙂
Ago, dotarłem o 10:08, wyszedłem o 12:30 – zjadając w międzyczasie lokalną pyszną sałatkę
Ścichapęku, skąd wiesz ? Tak, to o nim mowa 🙂
Nabyłem oczywiście na 2 koncerty:
Grzybowski + Chorzelski (czyż on nie z Belcea?)
Grzybowski + Kryger + młody Jakowicz
Nie nabyłem natomiast na Pletniowa dyrygenta
Mnie łącznie wyszło 14
Dzień dobry 🙂 Jaki gorąc od rana… Nic tylko sjestowac 😉
https://www.youtube.com/watch?v=zLAb6OULUbU
Trochę to dziwne z tymi Chopiejami, nie mają przyklepanego programu i już sprzedają bilety – istny kot w worku…
Tak, Chorzelski to „nasz człowiek” w BQ. 🙂 Tak myślałam – musiałabym wziąć urlop, żeby postać w tej kolejce. Ale sałatki szkoda…
Chorzelski to nie tylko nasz człowiek w BQ, ale też kolega szkolny Grzybowskiego i PA 🙂
A w najbliższą niedzielę zaczyna się BASSO, czyli 1e Międzynarodowe Biennale Dźwięków Niskich.
1e Międzynarodowe, aczkolwiek cóś mi się kojarzy, że podobne było już gdzieś w Europie organizowane. Może inna formuła …
7.06 Iwan Monigetti
14.06 Petr Wagner i Kłosiewicz
21.06 Cellonet
Lesiu, ciekawe, kiedy zaczną sprzedaż na Staiera i AMQ (2) – nb. powody podane przez Ciebie wyglądają przekonująco.
Na muzykę Andrzeja Czajkowskiego i mnie nie trzeba było nigdy namawiać…
A gdybym się wczoraj nie zasugerował niedokładnie przeczytaną informacją ze strony o rozpoczęciu sprzedaży o 14, to najpewniej spotkalibyśmy się przed 11 w nieco większym gronie 🙂 .
To BASSO robi Justyna Rekść-Raubo w CSW. Aczkolwiek będą też imprezy towarzyszące w innych miejscach.
Tutaj więcej:
http://csw.art.pl/index.php?action=aktualnosci&s2=1&id=1222&lang=
W przyszłym tygodniu rozpoczyna się też jubileuszowy Festiwal Mozartowski.
http://www.operakameralna.pl/?xxv_fm
Niestety nie będzie wszystkich oper Mozarta – nie dało rady. Ale i tak będzie trochę większy wybór. I premiera Wesela Figara.
Teraz trzeba trzymać kciuki za przyszłe festiwale – ta przyszłość ma się rozstrzygnąć w niedługim czasie…
Premiera nowej inscenizacji Nozze – OK, tylko kto wpadł na „genialny” pomysł obsadzenia partii Cherubina falsecistami; w dodatku tej klasy…
No kto. Realizatorzy.
Sama jestem ciekawa, co z tego wyjdzie 😈
Chyba mi się nie uda na Nozze, wprawdzie spotkany w S1 pan Zbigniew G. obiecał mi zaproszenie ale jakoś jeszcze nie nadeszło. A biletów już nie ma …
Ilekroć słyszę śpiewającą Cherubinkę, zastanawiam się jak by to właśnie brzmiało w wykonaniu falsecisty. No i jest 🙂
„Nie wiem wcale z jakiego powodu, z serca zmienia mi coś w bryłę lodu, gdy ukaże się jakaś kobieta …”
Co z tego wyjdzie…… może coś takiego 😉
https://www.youtube.com/watch?v=n4g0smDbIKQ
Nie żebym od razu chciał wysyłać falsecistów na bezrobocie, ale – choćby w takim kontekście jak poniższy – akurat TĘ partię mogliby sobie jednak darować:
https://www.youtube.com/watch?v=NHAjOMp_2sg
I mam na myśli nawet tych najsławniejszych…
No, Lucia jest wspaniała. Ale ciekawa jestem, jak sobie poradzi Michał Sławecki (a w drugiej obsadzie Jan Jakub Monowid).
Reżyser spektaklu, Wasyl Wowkun, opowiadał wczoraj na konferencji o swojej koncepcji. Centralną postacią ma być Hrabia, który, choć stary cynik, w Zuzannie zakochuje się naprawdę. A Cherubino pod koniec jest młodym Don Giovannim…
A Andrzej Klimczak dostał trudne zadanie: przestawić się z Figara, którego śpiewał dotąd, na Hrabiego… Osobowościowo (mam na myśli oczywiście osobowość sceniczną 🙂 ) Hrabia mu chyba bardziej pasuje.
Aha – Zbigniew Graca mi wspominał, że chciał jeszcze ściągnąć Kacpra Szelążka, którego tak tu wszyscy chwaliliśmy, ale on jest niestety w tych terminach zajęty.
Obydwu solenizantom lesiowi i lesiowi 2 wszystkiego najlepszego. Kumoterstwo takie.
O, Jedynku, kopę lat! 😀 I również najserdeczniejsze życzenia. A lesio i lesio2 to ta sama osoba, tylko pisząca z różnych komputerów. Jeśli Lech i Leszek to to samo imię, a imieniny tego samego dnia, to lesiowi również najlepsze imieninowe!
A jeśli nie, to najlepsze nieimieninowe. 🙂
O! 😀
Pytasz Ścichapęku, tylko kto wpadł na “genialny” pomysł obsadzenia partii Cherubina falsecistami. Marek Weiss rzecz jasna jakiś czas temu. W Gdańsku wystawiał już „Wesele” z falsecistami. Wasyl Wowkun i Zbigniew Graca to już tylko powtórka. No cóż, widać trzeba Mozarta poprawiać, bo pewnie nie wiedział, co pisze…
Moje pytanie było rzecz jasna cokolwiek retoryczne, ale dzięki, legacie, za tę informację. A i Marek Weiss zapewne podpatrzył to u jakiegoś zagraniczniaka, tak coś czuję 🙂
Cóż, jedni na długi weekend wyjeżdżają, ja włąśnie wróciłem. Com zobaczył i usłyszał – wrzucam niżej. Licząc na to, że PK wybaczy rozwlekłość narracji.
Bywa tak, że jedziesz na koncert, a pianista chory i z koncertu nici. Bywa, że dojeżdżasz na koncert, ale pianista gra jak chory. Bywa, że przychodzisz na koncert zdrów, a wychodzisz w stanie podwyższonej gorączki.
Tak się składa, że wszystkie powyższe przypadki przypadły mi w udziale. Z licznymi – zazwyczaj niesłychanie pozytywnymi – momentami muzycznymi po drodze.
Ale ponieważ osoba ze mnie dosyć niespokojna i żądna stanów gorączkowych – to i wsiadłem w pociąg (bo ostatnimi czasy pokochałem podróże kolejowe – byleby tylko w przedziale nie jedli chipsów) i ruszyłem na spotkania z muzykami, których cenię, szanuję i podziwiam.
xxx
Chłopiec zjeżdżający na desce jak lukstorpeda – ledwie zdążyłem ustąpić mu miejsca na chodniku. I obserwujący to z najszczerszą radością (podobnie jak ja) starszy pan. Wymieniłem z nim spojrzenie, w którym – proszę mi wierzyć – nie było cienia zazdrości za czasem minionym. Cieszyliśmy się życiem, jego formą trwającą w tej cudownie fugowanej postaci. Gdy jest tylko beztroska, pęd przed siebie i nieistotność świata.
xxx
Wieczór pierwszy.
Praga, Rudolfinum, Prazskie Jaro. Murray Perahia. Słyszeliśmy go bodaj 5 lat temu w Warszawie. Po pierwszej części (Bach, Beethoven) wyszliśmy wówczas zachwyceni, by po drugiej zostać ze zdumiewającym znakiem zapytanie – co się stało? Ta druga była wypełniona muzyką Chopina.
Gdy czytałem program recitalu praskiego – Bach, Haydn, Beethoven, Franck i Chopin – przy tym ostatnim poczułem swego rodzaju niepokój. Ale przecież od warszawskiego koncertu minęło sporo czasu…
xxx
PK po ostatnim katowickim koncercie sir Andrasa Schiffa użyła pięknego sformułowania na określenie jego gry: „serenite”. Przypomniało mi się ono w Pradze. Ale… tylko przypomniało. Bo o ile to określenie porządkowało i dookreślało cały wieczór Schiffa, to nie da się tego powiedzieć o wieczorze w Pradze.
Miał on swoje liczne odsłony (będące rzecz jasna konsekwencją ustalonego programu). Można nawet mówić o swoistej dramaturgii. Na początek poszła VI Suita Francuska E-dur Bacha. Nie sposób było nie odnieść się do sposobu potraktowania materiału nutowego przez obydwu tych wielkich pianistów. Bo też tym, co łączy ich niewątpliwie, była dekalogowa zasada „nie będziesz miał innych bogów przede mną” – poza tekstem Johanna Sebastiana Bacha. Ale też Schiff principium owo realizuje na poziomie krystalicznej czystości – wynikającej z mądrości. Jest tylko Bach i jego dzieło, zaś Schiff nie tłumaczy, tylko przekazuje zapis kantora lipskiego. Perahia – będąc w zasadzie w tym samym nurcie traktowania Bacha, dodaje jednak „…moim zdaniem”. Zapadająca w pamięć Sarabanda i Gawot, nieco mniej Gigue – poszedł w nim w motorykę kosztem urody głosów lewej i prawej ręki.
Świetnie potraktowany Haydn – sonata As-dur Ho. XVI/46, zwłaszcza zaś grane po niej Wariacje f-moll Hob. XVII/6. W nich zresztą pojawiło się to, co jest szczególną cechą obecnej pianistyki Perahii – epickość narracji. Zwięzłość, lapidarność. Często dosadność. W Beethovena Sonacie cis-moll op.27 (tzw. księżycowej) – gdy bardziej patrzyłem po twarzach słuchaczy siedzących nad estradą Rudolfinum, widząc na nich księżycowy zasłuch – pierwsza część (adagio sostenuto, zagrane bez rozwlekłego patosu) była raczej etapem przejściowym do dwóch pozostałych. Ale tak po prawdzie, to cała ta pierwsza część recitalu była swoistym wstępem do centralnej pozycji wieczoru – bo tak ją postrzegłem w całości – mianowicie Preludium, chorału i fugi C. Francka.
Utwór grany często manierycznie, z arpeggiowanym lukrem, rozwleczony, unurzany w romantycznym kontekście po szyję. A przy tym stanowiący – zwłaszcza w fudze – wyzwanie dla każdego pianisty. Perahia całkowicie i radykalnie odciął się od tego wszystkiego. Uczynił z tego dzieła Francka – na ile się da – rzecz na wskroś nowoczesną, wręcz modernistyczną, z końcową fugą rwącą do przodu w wyśrubowanym tempie. I w takiej postaci okazało się ono historią niesłychanie wciągającą, wręcz pociągającą. Nie waham się napisać, że było to wykonanie pomnikowe – tak przy okazji w całkowitej, by nie powiedzieć demonstracyjnej opozycji do starego nagrania tego utworu dokonanego przez Perahię bodaj 25 lat temu.
I gdy ciarki przestały mi chodzić po plecach, przyszedł czas na Scherzo h-moll Chopina. Do kolędowego moltu piu lento jeszcze tylko dziwiłem się, brew mi się unosiła pytająco, by po końcowych grzmotach wydusić tylko pytanie: dlaczego właśnie tak?
I zanim zrezygnuję z próby odpowiedzi, skonstatuję tylko, że warszawski „epizod” to nie „klątwa” miejsca – jak czasami niektórzy zagraniczni pianiści tłumaczą – tylko chyba utrwalony już chwyt interpretacyjny. I słowo „chwyt” używam tyleż z żalem, co pełną świadomością (żalu i znaczenia). Wiadomo, że jest to scherzo demonem poszyte. Z interpretacji Perahii zniknęło to wszystko, co może nawiązywać do „scherzo”, ostał się tylko demon, wściekły i nieokiełznany; popis, nadekspresyjny, muskularny, z zamazaną artykulacją, często przeszarżowany (w finale w sposób spektakularny a rebours).
To, że jest problem na linii Chopin – Perahia, równie dobitnie było słychać w zagranym na bis chopinowskim nokturnie F-dur. Ale problem tkwi może głębiej, bo inny bis – Impromptu As-dur op. 90/2 Schuberta – był dokładnie tak samo odarty z lekkości, tajemniczości, eteryczności. Dla odmiany Schumannowski bis Phantasiestücke, op. 12/7 był pokazem radosnego i lekkiego grania.
Sala oczywiście wstawała, wiwatowała. A ja się tylko zastanawiałem – mam czy nie mam problemu z Perahią. Oczywiście – nie mam, ale gdyby tak w przyszłości wpadł na pomysł monograficznego programu chopinowskiego – to na wszelki wypadek zostanę w domu. W związku z moim Perahiilubieniem.
xxx
Ranne obchodzenie Pragi, wtykanie nosa w znane i nieznane praskie miejsca – tak na chybił trafił (czegóż to nie można w takich okolicznościach zobaczyć, na co nie natknąć!). Potem pociąg z przecudnymi widokami między czeską stolicą a Dreznem. Przejście przez berliński park ZOO. Zawsze zaskakuje mnie zmienność znanych z pozoru widoków. Tym razem najbardziej zaskoczyła mnie sytuacja, gdy skręcając z Potsdamerstrasse żadna z pracujących tam na wolnym powietrzu miłych pań nie rzuciła w moim kierunku ni słowa, ni spojrzenia. Oj, nie jestem już żadnym targetem – nawet (z przeproszeniem) potencjalnym.
Tylko wróble zasuwają w pocie czoła, znaczy się dzióbka. Jeden taki heros przeleciał koło mnie z kawałkiem bułki wielkości połowy jego heroicznego jestestwa. Tak. One wiedzą co to praca.
xxx
Ilu ich jeszcze mamy okazję spotkać i zrozumieć, czym była i (dzięki tym ostatnim z tamtego pokolenia) dalej jest stara szkoła dyrygencka.
Prześledzenie drogi, którą przeszedł; instytucje muzyczne, którym szefował, praca którą wykonał i dalej, nie zważając na swoje 86 lat wykonuje – wbrew modom, nie dla efektu czy poklasku – warto a nawet trzeba pofatygować się, by coś dla siebie uszczknąć. Maestro Bernard Haitink – bo o nim tu mowa – w trzy kolejne ostatnie wieczory maja dyrygował Berlińskimi Filharmonikami, którzy zagrali symfonie: piątą Schuberta i piętnastą Szostakowicza. Już wspominałem kiedyś, że teraz to ja już Schuberta tylko na starociach (bo mnie swego czasu we Wiedniu Minkowski tak oczadził, że ono oczadzenie dalej trwa). No, ale czyż miłość do tortu orzechowego wyklucza skok w bok na apflelstrudel? Bynajmniej.
Umiar i olimpijski spokój w interpretacji proponowanej przez Haitinka nie oznaczały w żaden sposób nudy czy rutyny. To był powrót – tak to odebrałem – do świata określonych zasad. W którym profesjonalizm idzie w parze ze zdolnością do kreacji. A nie staje się tylko rzemiosłem uprawianym na wyśrubowanym poziomie. Niewątpliwie ostatnia symfonia Szostakowicza zdominowała program – było zresztą okazją do przekonania się jakiej klasy solistami są muzycy BPh. I jakim organizmem muzycznym zarazem. Różnie można mówić i myśleć o tej symfonii – ma ona swoich zwolenników, ma krytyków – mniej lub bardziej szukających dziury w całym. Dla mnie bez znaczenia są zarzuty o korzystanie z wcześniej sprawdzonych pomysłów, rozwiązań instrumentacyjnych, cytatów etc. Widzę w niej nade wszystko to, co stanowi istotę świata muzycznego Szostakowicza. Wielu już nie próbuje wniknąć weń – i na przykład cytat z Rossiniowskiego Wilhelma Tella jest dla nich tylko okazją do machania główką na boki (nieważne, że każde jego kolejne użycie jest obudowane rosnącym sarkazem i groteską – jest Tell, główki mają się kiwać i już). Haitink – co jest istotą jego sztuki dyrygenckiej – podchodzi do partytury analitycznie, nie operuje kategorią efektu. Zmusza słuchacza do swoistego wysiłku. Dając w zamian zapadający w pamięć wieczór. Widok starego dyrygenta, jego oszczędnych gestów, spokoju (co wcale nie oznacza braku emocji) – zapamiętam, podobnie jak scenę na brawach, gdy proszona przez niego gestem o powstanie orkiestra – odmówiła. Bo ta owacja w tym momencie należała się nie jej (lub nie tylko jej), ale przede wszystkim jemu – Maestro Haitinkowi.
Zawsze po takich koncertach powrót do świata rzeczywistego jest trudny, chociaż za każdym razem widok muzyków wyjeżdżających na rowerach stawia mnie trochę do pionu – przecież to praca. Tylko praca (słowo „tylko” odpokutuję może później…).
xxx
Ciąg dalszy – lub raczej finał tego wpociągutłuczeniasię niebawem. Widoki z pociągu wracającego do Pragi – nieustająco piękne. Dobrze byłoby wrócić, ale te moje plany jak zwykle pewnie nimi tylko pozostaną. Straszniem ciekaw tego koncertu Paula Lewisa.
xxx
Rozczuliłem się na widok młodego człowieka, który w ostatniej chwili, gdzieś w kąciku przy schodach zakłada na kołnierz koszuli wyciągniętą z kieszeni spodni muszkę. Jeszcze tylko liz ręką po koafiurowym fryzie, głęboki oddech na widok nadchodzącej ukochanej oraz teścia in spe – i po nader oficjalnych powitaniach wszyscy troje stąpają już po dywanie prowadzącym do sali Rudolfinum. Jak się okazało – siedzieli przede mną.
A ciekawość koncertu Lewisa – tyleż ją zaspokoiłem, co pozostałem w stanie zadziwienia i niemożności odpowiedzenia na pytanie, czym w istocie jest wyjście na estradę, ile jest w nim aktu twórczego a ile odtwórczego, ile kreacji a ile popisu (czasem na wąskiej granicy blagi).
Znam nagranie trzech ostatnich sonat LvB w wykonaniu P.Lewisa; dopiero co słyszeliśmy op. 109 w Katowicach (A.Schiff), rok temu w wykonaniu KZ. I przypadek Lewisa trochę przypomina mi Anderszewskiego – nagranie sobie, ale rzeczywistość estradowa sobie. Z tym, że Anderszewski odpowiedział mi na tę uwagę: „i bardzo dobrze”. Z Lewisem jest troszkę inaczej, bo interpretacja płytowa ostatnich sonat Schuberta była niemal tożsama z jego wykonaniem koncertowym. Dlatego tak byłem zaskoczony tym, co usłyszałem w Pradze.
Sala Rudolfinum słusznie słynie z doskonałej akustyki. Ale też faktem jest, że trzeba z nią (czyli akustyką) obchodzić się bardzo ostrożnie – szczególnie powyżej mezzo voce, a już ff z aptekarską precyzją kontrolować. I mam wrażenie, że zarówno Perahia, jak i Lewis tych szczególnych uwarunkowań nie uwzględnili w całości. W przypadku Lewisa dało się zauważyć dosyć podobne wykonanie op. 109 i 110 – przy dosyć masywnym traktowaniu dźwięku (do tego w zbyt podkręconych tempach). Dopiero ostatnia sonata zaistniała bardziej osobnym bytem (chociaż wszystkie były wykonane bez przerwy – tzn. tylko z brawami po kolejnych) i wciągnęła bez reszty. W moim odczuciu każdej z tych sonat należy się osobny czas. W przypadku As-dur – to wręcz aksjomat. Mam nieodparte wrażenie, że gęsty kalendarz wykonań tego programu przez Anglika musi dać właśnie taki efekt – by nie wpaść na mieliznę rutyny, poddaje się nastrojom, poddaje się pokusie doprawienia interpretacji o „wartość dodaną”. I nie traktuję tego jak zarzutu – byle tylko efekt zafrapował mnie. Lub jeszcze lepiej – zachwycił.
To, że potrafi niesłychanie wiele w dziedzinie kształtowania dźwięku, barwy, operowania frazą, myślenia w kategorii całości – Lewis pokazał już wcześniej. Ten najlepszy uczeń Brendla już dawno wyzwolił się z tego co było cechą mistrza. Aczkolwiek po tym recitalu ociupinka brendlowskiego umiaru by się przydała.
A tak w ogóle – to o co mi chodzi? Jak można robić zarzut z rozminięcia się własnego oczekiwania na Cud-Kreację z rzeczywistością wykreowaną przez niewątpliwie wybitnego pianistę. Pora najwyższa chyba na czyściec interpretacji w ramach dyplomów konserwatoriów.
xxx
Po koncercie Lewis potwierdził, że nie dostał żadnej propozycji koncertowej z Polski. Co również jego trochę zaskakuje, bo grał już wszędzie. „Obrazki z wystawy” na koncertach już na pewno nie wrócą (gratulowałem mu tej płyty) i rozstaliśmy się z nadzieją spotkania kiedyś w przyszłości na koncercie w Polsce.
A młody pod muszką dzielnie siedział na koncercie i tylko biedak męczył się w sposób tyleż dyskretny co widoczny. Jak widać uczucie do dziewczyny mocne i głębokie jest. Od wczoraj z Beciem w tle.
A moje stany (pod)gorączkowe? Tyle jeszcze przed nami – trochę cierpliwości…
Obydwa lesie dziękują wspólnie Jedynkowi Adze i Pani Kierowniczce za piękne życzenia. Lesie nie mogły podziękować wcześniej bo były na inauguracji minifestiwalu Viva Canaletto czyli Sinfonia Juventus w roli głównej. Na początek dano Carminę Buranę. I uprzejmie donoszę, że podobało mi się. Tadeusz Wojciechowski dyrygował z pamięci bez krzty wahania, dobrze dysponowani soliści a szczególnie świetny Hubert Stolarski w arcytrudnej partii tenoru i wzruszająco rozbrajający dziecięcy chór ARTOS. O pełnej profesjonalności chóru FN wspominać nie muszę. Jestem ciekaw jak to zabrzmiałoby w NOSPRze
Chciałem napisać: Olimpijski spokój, analityczność, zero efekciarstwa – tak i ja postrzegam Haitinka. Ale to byłby zbyt trywialny komentarz po poemacie Jerzego
Iuventus
Jeszcze o Chopiejach.
Będę na obydwu Grzybowskich plus Lortie i Goerne z PA.
Poniżej niemiecka recka z ostatniego:
http://www.tagesspiegel.de/kultur/bariton-matthias-goerne-singt-schuhmann-das-wunder-der-leisen-toenen/11860942.html
Łańcut był w tym roku pyszny.Andreas Scholl,Ewa Podleś,siostry Pasiecznik-do zjedzenia.Gdyby ktoś gdzieś zauważył duet Pławner-Toporowski z sonatami Bacha (ponad 2 godziny czystego grania),to brać w ciemno!!!
Dzień dobry 🙂
Dzięki, 60jerzy, za kolejną opowieść o muzycznych peregrynacjach 🙂 Jak ja dawno nie byłam w Pradze… W Dreźnie też – od czasu socu.
Z Perahią i Chopinem faktycznie jest coś dziwnego, i tym bardziej jest to dziwne, że to właśnie on, już dawno temu (w 1987 r.), otrzymał płytową nagrodę chopinowską i to w Polsce:
http://www.grandprix.chopin.pl/hist-pl.html
Ja na swój długi (ale niedługi) weekend jadę jutro – do Wrocławia. Wydarzenie dopiero o 22., więc przez pozostałą część dnia będę pławić się w tamtejszym upale… i zapewne dam radę wrzucić wpis dopiero w sobotę rano.
Hej, łabądku! Żałuję, że nie byłam tam z Tobą – nie dało rady. Ale cieszę się, że się spotkamy w Warszawie! 😀
Opis stanów gorączkowych Jerzego przepiękny. Jeśli by mnie kto pytał o zdanie, to je mam: absolutnie nie leczyć!
Też się cieszę,Pani Kierowniczko!
A w przyszlym roku do Łańcuta musowo!
Pozazdrościłem Jerzemu boskiego Haitinka i włączyłem tegoż z Concertgebouw w niemiłosiernie ogranej Vej Szostakowicza.
Pięknie się zgrały procesyjne dzwony z pobliskiego kościoła z czwartą triumfalną częścią. Też pięknie huknęło przy tym cudownym przejściu z moll w dur.
Też – bo wspominam wykonanie Skrowaczewskiego w NOSPRze.
To był podobno jeden jedyny raz kiedy ta sala zadrżała …
@ 60jerzy
Aż ciśnie się pytanie: a brał udział Paul Lewis w Konkursie Chopinowskim? Nie? To co się dziwi? To przecież jedyna droga, dzięki której pianiści zaczynają być tutaj znani. Przecież który z dyrektorów instytucji muzycznych śledzi, co się dzieje na świecie, choćby poprzez płyty lub zagraniczne recenzje?
Na dodatek nie gra Chopina. Ani nawet Rachmaninowa! No, sam się prosi o niebycie.
Inna sprawa, że też się zastanawiałem nad wypadem do Pragi, albo chociaż do Ostravy. Ostatecznie op. 109 z Schiffem w Katowicach przekonał mnie, że podobne zjawisko się nie powtórzy, zwłaszcza w wykonaniu Lewisa. Żałuję raczej, że nie dało też rady na Koncert d-moll Brahmsa, choćby w tej Ostravie – w Nowym Jorku Lewis grał go wybornie, ze swobodą i inwencją.
Ze swej strony mogę jednak powiedzieć, że choć zaproszenia nie było, to pomysł na zaproszenie Lewisa do Polski był. Wiem na pewno przynajmniej o jednym 😉 Niestety, terminy już dawno były zajęte.
@ ścichapęk
Tak, Pletniow się właśnie od niedawna znowu tym zajmuje – znaczy grą na fortepianie. I znowu z sukcesami.
Czyli są szanse na zaproszenie tutaj obydwu pianistów – dobra wiadomość, Panie Jakubie!
Ogólne uwagi bardzo trafne, niestety – odnoszę podobne wrażenie.
Naturalnie, że dobra wiadomość! Co do zaproszenia, to mam ograniczone nadzieje, ale gdzieś złapać, nieopodal, od wielkiego centrum kultury, jakim jest Ostrava, po Berlin – bardzo możliwe.
Tytułem korekty: oczywiście opus 109 nie „przekonał mnie”, tylko „przekonało”. Albo „przekonała”, uwzględniwszy, że to sonata.
No i link w podpisie jednak lepiej już inny. Ale na szczęście Ścichapęk i tak trafił.
Czy mogłabym prosić, żeby Pan 60Jerzy częściej pisał gościnnie, o ile PK pozwala. Pysznie się czyta, też te poza koncertowe opisy rzeczywistości. Jednak jak jest tak dużo to, przy formie blogowej, chcąc nie chcąc, trochę umyka. A w komentarzu, ja się za Panem 60Jerzy zawsze oglądam, wszak jest bardzo przystojnym mężczyzną. Ostatnio widziałam, co prawda dawno, chyba na PA w Katowicach, przemknął obok, wcinając batonika Princessa:-) Wówczas wydawało mi się, że to Pan 60Jerzy na nikogo się nie ogląda, ale opis świadczy, że jest bardzo uważnym obserwatorem.
😆
60jerzy chodzi (i pisze) kędy chce. Ja zawsze chętnie jego pisania widzę 🙂 Co zaś do kwestii oglądania się, to mam wrażenie, że to taka kokieteria była 😛
Panie Jakubie,
pomysł zaproszenia był – bo sam mi mówił dwa lata temu w Berlinie o ewentualnym koncercie w Poznaniu – który to koncert ww. ewentualnością pozostał.
Chciałem do tej Ostrawy podjechać na Lewisowego Brahmsa, ale bilety były vykupene.
PK:
Praga dalej piękna, ale zalew tandety pod tzw. turystę – straszny. Jeszcze gorszy jest hałas. Najlepiej zatem łazić nocą, świtem i w czasie deszczu – uroda miasta bz. Gdyby PK zdecydowała się, to dobre (i tanie) obiady są w kantynie Konserwatorium na Malostranske Namesti – z bonusem akustycznym, a dla uspokojenia uszu od zgiełku miasta – za dziedzińcem z kantyną jest drugi dziedziniec z boską ciszą, spokojem, zielenią. Jak przejrzę materiał zdjęciowy z Pragi, to wrzucę doń linka.
Dla Lesia (pozdróweczka):
spisane z karteczki w oknie parterowym starej kamieniczki:
„Zvonek špatně zvoni, tak případné klepujte na okno”
A za życzliwe reakcje na moją narrację – niekokieteryjne ukłony posyłam.
j.
To je pikne 😆
A ja właśnie stwierdziłam, że ostatni raz byłam w Pradze dokładnie 7 lat temu. Przez jeden dzień.
https://picasaweb.google.com/PaniDorotecka/Praga02
Zatem zapowiedziany fotosuplement uaktualniający:
https://picasaweb.google.com/101784262140039905078/PragaV2015?noredirect=1
Pobutka
https://www.youtube.com/watch?v=O_6KPYEFe7k
(sto czterdziesta rocznica smierci E. Mörike)
Jest na yt nagranie DFD z Richterem, ale u mnie nie ma dzwieku.
PS A my do Pragi wybieramy sie w koncu sierpnia – razem z panna Gostkowna. 🙂
Wszystkie drogi prowadzą do … Pragi – wspomniany w pobudce Eduard Mörike jest autorem noweli „Podróż Mozarta do Pragi”, którą napisał z okazji 100. rocznicy urodzin kompozytora.
60jerzy podsunął mi zgrabny pomysł, żeby wybrać się tam przy okazji któregoś z pobytów w Dreźnie – dwie i pół godziny pociągiem. Może dzięki temu w końcu odwiedzę Stavovské divadlo, co je trvale spjato i se jménem Wolfganga Amadea Mozarta. W Pradze jak dotąd bywałam przejazdem i albo na teatr nie było czasu, albo grali akurat nie to, co trzeba 🙂
Dzień dobry we Wrocławiu 🙂
Pogoda, tfu tfu, w sam raz będzie na wieczorne ekscesy.
Przepiękne zdjęcia, 60jerzyku, i podziwiam zwłaszcza te ludzkie – ja się często krępuję, że ktoś zauważy, a takie piękne typy czasem się spotyka, że grzech byłoby nie uwiecznić. I Praga by night – wspaniała. A tego Czernego to u nas by chyba ukamienowali: jak można sikać do basenu w kształcie granic państwowych 👿 Jak ja bym chciała, żebyśmy też wreszcie byli normalnym krajem, ale zdaje się, że nam to jeszcze długo nie grozi.
Tę Podróż Mozarta do Pragi to pamiętam – wydano to po polsku w formie maleńkiej książeczki, która gdzieś się chowała w kącie wielkiej biblioteki radiowej, w której spędziłam kawał dzieciństwa 🙂
Jak Mozart i Praga to – akurat dlugi weekend – jest troche czasu na swiateczne wstanie: Pobutka
https://www.youtube.com/watch?v=VeTbXE7vUDk
A gdzie sie ta piękna sala znajduje ?
W Pradze ?
To Stephaniensaal w Grazu.
Zapowiedź 1
Dziś o 20.50 w arte nowy film dokumentalny poświęcony Rameau: http://www.arte.tv/guide/fr/053995-000/jean-philippe-rameau-le-maitre-du-baroque: http://www.arte.tv/guide/fr/053995-000/jean-philippe-rameau-le-maitre-du-baroque
Dzień dobry 🙂
Bardzo lubię Praską. Mozart w ogóle odświeżający. Na poranek powagnerowski i na upał na zewnątrz, na który jeszcze nie wyjrzałam, bo odsypiałam (w hotelu byłam o drugiej), śniadaniowałam i zanim doba hotelowa się skończy, nadrobię tę niewybaczalną zaległość 😉 i zrobię wpis z wczorajszego wieczoru.
Zapowiedź 2
Jutro o 16.00 „Götterdämmerung” online z Wiednia, dyryguje Sir Simon Rattle:
http://www.theoperaplatform.eu/en/opera/wagner-le-crepuscule-des-dieux
Upalny Poznań pozdrawia upalny Wrocław 🙂
I wzajemnie! 🙂
W Poznaniu zląduję pod koniec miesiąca.
Czekamy 🙂